Jestem już 2
tygodnie w północnym Goa, odkrywając codziennie nowe plaże, niektóre prawie
puste, ukryte w lasach wioseczki, pełne białych kapliczek katolickich i
kolorowych hinduistycznych... ruin niegdyś pięknych domostw... ciężko
pracujących ludzi, pchających swoje wózki, rowery czy niosących toboły... z
drugiej strony jest dobrze prosperujący w sezonie przemysł turystyczny.
Hoteliki, pokoje do wynajęcia, chatki bambusowe na plaży, kluby, knajpy, bary,
restauracje. Ulice pełne sklepów z ciuchami, przyprawami i czego dusza, bądź
ciało zapragnie. Wycieczki, sporty wodne, delfiny, taksówki, skutery
marihuana... znajdziesz tu absolutnie wszystko. Możesz się ubrać w bawełniane
czy skórzane szaty, zrobić sobie dredy, hennę, tatuaż... i już jesteś
Prawdziwym Hipisem. Jeszcze tylko masaż ajurwedyczny i ze 3 lekcje jogi i
ta-dam! Możesz siedzieć cały dzień i całą noc na plaży ujarana/y i wsłuchiwać
się w dźwięki gongów... i niby właśnie o to w tym chodzi, po to ci wszyscy ludzie
tu przyjechali... ale gdzieś czegoś mi brakuje. Autentyczności? Braku komercji?
Za dużo tłumów? Za bardzo to wszystko rozbija się o kasę? Chyba gdzieś po
drodze coś się tu komuś zgubiło. Ludzie robią te wszystkie rzeczy dla swojej
duchowości, a są zamknięci na innych i na świat wokół. Tłum, przez który trzeba
się codziennie przedzierać, nagabujący sprzedawcy, awanturujący się turyści,
głównie z Rosji (w ogóle jest ich tu większość, a na pewno większość
awanturująca się...) – to wszystko nie sprzyja duchowości i potrzebie jednoczenia
się z innymi ludźmi... ale po kolei.
Pierwszy postój był w Anjuna. Mała wioska, to tutaj wszystko się zaczęło w latach 60-tych. Dziś na plaży kluby z mega głośną muzyką, która gra całą noc, cały ranek i cały dzień. W środy bazar z rękodziełem, ciuchami i czym popadnie ciągnie się przez całą wioskę, albo jeszcze dalej. Nie sposób wszystkiego obejrzeć... :) Za to plaża o poranku bardzo miła. Mieszkają na niej pieski, które są bardzo miłe i chętnie przychodzą na głaskanie, czy przekąskę.
Jedna taka pieska przyszła do mnie, usiadła obok, i tak sobie siedziałyśmy, patrząc w morze...
Oczywiście, na plażę przychodzą też krowy. Psy ich bardzo nie lubią i krzyczą głośno,wypędzając ze swojego terenu. Bo przecież człowiek tu krów nie przepędza...
Za plażą, ukryte w zaułkach wśród palm są piękne domki, niektóre zrujnowane, inne właśnie świeżo odnowione...
I jarzące się w słońcu bielą kościoły i kościółki:
Z czasem plaża wypełnia się ludźmi, a prawdziwe tłumy pojawiają się wieczorem, żeby zjeść kolację w knajpce czy podziwiać zachód słońca przy zimnym Kingfisherze.
Mimo tych miłych skądinąd okoliczności Anjuna była dość męcząca, głównie dzięki grającej non-stop muzyce transowej... Kolejnym przystankiem było Ashvem, gdzie spędziłam noc w chatce na plaży. Tam za to cisza i spokój, nic tylko wypoczywać, pławić się w morzu i cieszyć słońcem. Ale z kolei, ileż można? Po jednym dniu miałam dość. ;)
Jestem teraz w
Arambolu, miejscu najbardziej shanti-shanti, bez wszechobecnych imprez
trans/techno/cokolwiek bardzo głośnego, co robi bumbumbum. Plaża jest wielka,
piękna, szeroka. Mnóstwo knajpek i barów, ludzie grają na plaży, ćwiczą jogę,
tai-chi, wykonują różne akrobacje, a to sobie i muzom, a to żeby nazbierać
trochę grosza na dalszy pobyt. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a nawet
kawałek w miarę cichego, odosobnionego miejsca. 20 lat temu byłabym
wniebowzięta. Może po prostu jestem już stara i mam za złe? J
Spodziewałam się
jakiejś takie bardziej „love vibe”... a tu widzę wokół zbyt wiele agresji, zbyt
wiele słyszę krzyków. Po pierwszej nocy w bambusowej chatce okazało się, że
koleś z pokoju obok (chatka ma 2 pokoje) naskarżył na mnie, że głośno gadam i
nie daję mu spać. O 10 rano zadzwonił do mnie telefon, odebrałam i rozmawiałam
normalnym głosem. Nie krzyczałam. Nie podnosiłam głosu. Normalnym
konwersacyjnym tonem. O 10 rano. Koleś zza ściany zaczął krzyczeć: „why don’t
you fucking shut up, people can’t sleep!”, więc przyciszyłam głos, żeby nie
zaogniać – naprawdę nie chce mi się tutaj, ani w ogóle, wdawać w żadne słowne
utarczki i agresywne konfrontacje. A on i tak naskarżył... Ale żeby tak
skonfrontować się twarzą w twarz, to już nie. A bardzo był shanti. Dredy do
pasa, spodnie pumpowate, obwieszony wisiorkami, itp, itd... Innym razem
jechałam w nocy skuterem główna ulicą... na której, gdy pusta to z trudem
mijają się 2 samochody... ruch szalony, wszyscy trąbią, mrugają światłami,
skutery, motocykle, samochody, piesi, psy, krowy... a tu idzie dwóch kolesi
środkiem, i nie przesuną się ani o centymetr. Pojazdy próbują ich wyminąć,
trąbią, a ci nie, musi iść jeden obok drugiego cały czas. I jeszcze wiązankę
bluzgów puszczają za każdym, kto na nich trąbi. Po hebrajsku. Albo w
restauracji. Przychodzi pan z rodziną, zasiada jak basza, bierze do ręki
przyniesione menu. Rzuca na stół z obrzydzeniem i krzyczy: „menu na ruskom
jest’?!”. Słysząc odmowną odpowiedź rzuca parę bladi pod adresem Hindusów i
ostentacyjnie wychodzi...
To co ja
właściwie tu robię od 2 tygodni??! Otóż są 2 powody: po pierwsze bardzo
potrzebowałam odpocząć, a wiadomo, że najlepiej sie odpoczywa nad morzem.
Wiadomo, prawda? A po drugie przyjechałam tu na workawayową wymianę do kobiety
prowadzącej „animal rescue”. Z odpoczynkiem idzie mi dość słabo, bo bez przerwy
gdzieś jeżdżę. Z panią od rescue też poszło mi słabo, nasze wizje były, lekko
mówiąc, „rozbieżne”. Wymiana miała polegać na 3 godzinach pracy dziennie w
zamian za nocleg w tipi. Moje tipi było spleśniałe, zawilgocone i śmierdzące,
co naprawiłam jakoś tam własnym sumptem (dobrze, że mam karimatę...), bo pani
jakoś mnie zignorowała, a pracowałam jakieś 10 godzin dziennie przez pierwsze 3
dni... jednak oficjalnie poróżniłyśmy się, kiedy chciała karmić mlekiem
szczeniaka cierpiącego na ciężki problem z przewodem pokarmowym... odwodnionego
maksymalnie, który nie chciał nic jeść, a zupę z kurczaka pakowałam mu do pyska
strzykawką na siłę. Zasugerowałam, że mleko nie jest najlepsze, i zanim
zdążyłam dokończyć, że lepiej jogurt, bo ma więcej wartości odżywczych i jest
łatwiej przyswajalny, a weterynarze stanowczo odradzają krowie mleko UHT w
żywieniu jakichkolwiek zwierzaków, nawet zdrowych... to już okazało się, że
kwestionuję jej decyzje, i że ile zwierząt uratowałam, itp, itd... a właśnie
poprzedniego dnia kolejny kotek umarł z odwodnienia, mając dokładnie te same
objawy, co pies, bo kobieta przez cały dzień nie mogła się zebrać, żeby mu dać
kroplówkę... nie powiedziałam tego, zapytałam tylko, czy to oznacza, że nikt
niczego nie może zasugerować, i że tylko jej opinia jest ważna i
obowiązująca... otrzymałam odpowiedź twierdzącą... cóż, w tych okolicznościach
rozstałyśmy się, o dalszej współpracy nie mogło być mowy. W każdym razie nie na
tych zasadach. Dalej współpracujemy, ja zajmuję się oswajaniem dzikich psów w
terenie. No i nie mieszkam już w spleśniałym tipi. J
Widok z mojego tipi:
A jakieś 50m za tipi było już tak:
Zwierzaków było mnóstwo, tych już uratowanych:
A jeszcze więcej tych czekających na ratunek. To półdzikie szczeniaki, które znalazłam w hałdzie piachu, wokół której mieszka stado bezdomnych psów. Psy są bardzo nieufne, osiągnęłam tylko tyle, że biorą jedzenie z mojej ręki, ale nie dają się dotknąć. Zadanie polega na tym, żeby zdobyć ich zaufanie, złapać przynajmniej suki i wysterylizować. Całe stado jest karmione przez "I love Goa Dogs", czyli w/w animal rescue. W chwili obecnej są 2 mioty, jeden dopiero co urodzony, ten na zdjęciu, a drugi też z 6-ma szczeniakami, ok. 2-miesięcznymi. Próbowałam też oswoić te małe dzikusy, ale musiałabym tu zostać jeszcze parę tygodni... na szczęście są inni wolontariusze, którzy będą kontynuować.
Czasami okazywało się, że kto inny wtrynia psie jedzenie. Kiedy próbowałam zabrać krowie miskę z wodą, delikatnie, acz stanowczo, pokazała mi rogi. A raczej rogami. :)
W moim nowym miejscu zamieszkania była restauracja i bar, a czasem odbywały się koncerty i inne występy. Może nie dawało się za bardzo pospać, ale za to było wesoło.
Po "oporządzeniu" dzikich psiaków jeżdżę na wycieczki po okolicy. Ładnie tu. :)
Szczególnie malownicze są oczywiście plaże... ;)
Na których ludzie oddają sieę przeróżnym rozrywkom:
Ale są też urocze kolonialne miasteczka, przyjemnie łączące elementy indyjskie z portugalskimi.
Co przejawia się zarówno w budowlach, jak i parkach.
A teraz trochę
konkretów:
Ceny.
Ze skuterem i
psami, którym zawsze coś tam kupię, wychodzi mi 20$ dziennie. Skuter
wypożyczyłam na 2 tygodnie, wyszło 250r$ (15 zł) za dzień. Gdybym brała na
miesiąc, cena zeszłaby do 200 r$ za dzień. Noclegi można znaleźć już chatki na
plaży bez łazienki za 250r$, ja mam pokój z łazienką za 400r$, też wyszło
taniej, bo na na 10 dni. Na 1 dzień byłoby za 500r$. Śniadania zwykle wychodzą
mi po 100 r$, inne posiłki 150-200 r$. Piwo lokalne Kingfisher 650 ml średnio 100
r$. Paliwo kosztuje tyle samo, co w Polsce, można tankować na stacji
benzynowej, albo kupić benzynę z butelki na ulicznym straganie, która będzie
ciut droższa (10-15r$ za litr), ale za to pod ręką. Ciuchy... generalnie da się
sztukę bawełnianej odzieży kupić za 100r$, jeśli jest się zdeterminowanym do
długich negocjacji. Ale jak wyczują w Tobie świeżego turystę, to usłyszysz ceny
lepsze niż w kraju, np. mi udało się usłyszeć 850r$ za spodnie, które kupiłam w
końcu za 200. Przepłacając o 100%. Ale... serio... 12 zł to naprawdę jest mało.
Nie ma sensu się zabijać o grosze.
Transport.
O pociągach
będzie osobna notka, jeszcze mam za mało doświadczenia. ;) Tutaj tylko o
lokalnym transporcie – najwygodniej, moim zdaniem, jest wypożyczyć skuterem i
być totalnie niezależnym od lokalnego transportu. Wtedy można zawsze i wszędzie
pojechać sobie, gdzie się chce. Uwaga, w nocy jest zimno, weźcie coś naprawdę
ciepłego, jeśli zamierzacie wracać po zmroku! I nie bójcie się szaleńczego
ruchu – mało kto tak naprawdę jeździ szybko, wszyscy są elastyczni i maja oczy
dookoła głowy. Jest znacznie bezpieczniej, niż w Afryce, moim zdaniem.
Największym zagrożeniem sa turyści, bo stają sobie nagle tuż przed Tobą, bo
właśnie tak postanowili... Poza własnym skuterem/motocyklem/samochodem
(ostatniego nie polecam, uliczki wąskie, nie ma miejsca) sa jeszcze auto-ryksze,
taksówki samochodowe i motocyklowe. Warto wypytać najpierw niezależne źródła,
ile powinien kosztować dany odcinek drogi. Jechałam moto-taksówką 2 razy z
dużym plecakiem, było ok, powoli i ostrożnie. No, oczywiście są też autobusy,
które są bardzo tanie i bardzo powolne, i trzeba się mnóstwo razy przesiadać.
Ale dla wszystkich liczących każdy grosz są zdecydowanie najlepszą opcją, bo
tną koszty transportu o 90% co najmniej.
Kuchnia.
Na Goa jest
wszystko. Indyjskie z całego kraju, goańskie, chińskie, włoskie, izraelskie,
rosyjskie. Barszcz? Falafel? Ryż smażony z kurczakiem? Proszę bardzo. Do
wyboru, do koloru. Sałatki w knajpach dla turystów są bezpieczne – nie miałam
żadnych sensacji. Uważajcie na potrawy rodem z Goa – bardzo ostre, zwłaszcza
vindaloo, które „zabiło” nawet mnie. :D
I nie wiem, jak
to się stało, że nagle mój post stał się poradnikiem podróżnym... ale zwykle sama potem
takich szczegółów nie pamiętam, a bywają użyteczne. Więc może się komuś
przydadzą. ;)
No comments:
Post a Comment