Każda podróż jest
poznaniem nie tylko nowych, innych zakątków świata, innych ludzi, kultur i
kuchni... każda jest też podróżą wgłąb siebie. I nie wiem, czy tym razem to
magia Indii, czy po prostu przyszedł już na to czas, ale tym razem podróżuję
dużo bardziej wgłąb i dużo bardziej do siebie. W siebie? A może to po prostu
kryzys wieku średniego, bądź co bądź, jestem już kobietą „pod czterdziestkę”! J
Każda podróż uczy
mnie nowych rzeczy, nowego spojrzenia na świat, otwartości, cierpliwości,
przyjmowania świata takim, jaki jest. Nawet, jeśli się to nie zgadza z moją
wizją. Chodzi mi o akceptację zmienności świata. O to, że kiedyś walczyłam, że
ma być po mojemu. Że moja prawda najmojsza. A teraz już nie. Kiedyś musiałam
mieć zaplanowane. Poukładane. A teraz nie muszę. Teraz prawie nic już nie
muszę. Na pewno nie muszę „mieć”. Posiadanie rzeczy materialnych w ogóle
przestało mnie interesować. Mam parę narzędzi, które ułatwiają
podróżowanie/życie. Czasem chcę kupić sobie coś ładnego do ubrania – o ile jest
mi to potrzebne. Często chcę zjeść coś dobrego. Ale to już wychodzi poza
kwestię „mieć”, a wchodzi w „chcieć”. Jednak chcieć to móc, więc właściwie też
nie rodzi to żadnych napięć. Przez lata pracy w różnych zawodach udało mi się
doprowadzić swoją sytuację życiową i materialną do takiej sprzed bycia
„dorosłą”. Czyli zobowiązania finansowe spłacają się „same”, a ja wszystko, co muszę,
to się utrzymać. Przy malych potrzebach nie jest to wcale trudne, ani
skomplikowane. Oczywiście bezdzietnym singlom jest łatwiej osiągnąć taką
komfortową sytuację. Ale zajęło mi to kilkanaście lat, żeby znaleźć się znowu w
punkcie „wyjścia”. Idąc na studia, a później je kończąc, mogłam wszystko. I
teraz znowu tak mam. Ale wydaje mi sie, że wtedy tego nie wiedziałam. Nie
rozumiałam. Teraz rozumiem to dużo lepiej. Ale ciągle właściwie nie wiem, jak
tę idealną sytuację wykorzystać. Może ta podróż pozwoli mi się dowiedzieć?
Odkryć coś nieznanego w głębi siebie?
Każda podróż jest
inna. Każda daje co innego. Poprzednia, 4-miesięczna po Ameryce Środkowej
pokazała mi, jak bardzo dobrze jest mi w drodze. Kiedy jedynym ograniczeniem
jest tylko moja własna wyobraźnia. To właśnie to uczucie sprawiło, że
zdecydowałam się w końcu uwolnić od ograniczającej mnie pracy i związku. W
każdym razie z pracy wzięłam oficjalnie roczny urlop... a co do związku, to
decyzja pomogła nam obojgu. Mnie, bo w końcu wyrzyciłam z siebie wszystko, co
nie grało. Co uwierało. Co mnie ograniczało. Jemu, bo w końcu zaczął słuchać. Nie
słuchać się mnie, absolutnie! Słuchać, tego co mówię, kiedy mówię, że mi sie
nie podoba. Bo w końcu się przejął. Bo zaczął działać. I starać się. Nie wiem, czy
nie za późno. Może tak, może nie. Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość... Ale
na pewno nie zamierzam podporządkowywać się czyjejś wizji. Ani nikomu narzucać
swojej.
Moja poprzednia
podróż była trochę podróżą w czasie: pozwoliła mi przypomnieć sobie, jaką
radość sprawia mi praca ze zwierzętami. Pracując jako wolontariusz w Gwatemali
i Kostaryce czułam się wspaniale. Nie ma lepszego uczucia, niż popatrzeć w oczy
psa i znaleźć tam czystą, bezwarunkową miłość. To zdeterminowało moje pomysły
na przyszłość. Zaczęłam pracować z psami w Ghanie, profesjonalnie, zarobkowo.
Da się! A jaka to frajda! Prawie taka, jak wolontariat. Szkoda, że nie da się wolontariuszować
całe życie... ale na pewno będę to robić tak często, jak tylko dam radę. Mam
też pomysł związany z psami na najbliższą przyszłość. Ale o tym później, po
Indiach. Bo przecież nawet jeszcze nie wiadomo jak i kiedy zakończy się moja
obecna podróż! ;)
W którejś z
podróży nauczyłam się ufać swoim uczuciom. Nie patrzę na świat już tylko
umysłem i jego analitycznymi zdolnościami. Tak zostałam nauczona, wychowana, że
wiedza, że zdrowy rozsądek, że analiza danych i decyzja potem. A że decyzja
podjęta męczy, nie przynosi radości? To już nie ważne, to drugorzędne. Ważny
jest rozsądek. Tym zdrowym rozsądkiem udało mi się doprowadzić do wspomnianej
wyżej komfortowej sytuacji materialnej. A teraz czas na emocje. Na uczucia. Na
to, co sprawia mi czystą radość. Co nie powoduje stresów i napięć - no dobrze,
wiem, że tak zupełnie się nie da... bo to też są emocje. Ale stresy i napięcia
służące osiągnięciu celów sprawiających satysfakcję i radość to zupełnie inna
jakość, niż te, które tylko nabijają komuś obcemu kieszeń świeżutkimi dolarami.
Tu, jak widać, bardzo dobitnie wyraziłam swoją opinię o pracy dla kogoś. J
Gdzieś, jakoś nie
tak znowu dawno temu, wyrzuciłam z siebie kupę złości i agresji, która
gromadziła się tam latami, coraz bardziej uwierając i gniotąc te kawałki, które
odpowiedzialne są za zdolność odczuwania szczęścia. Jeszcze trochę zostało.
Może nawet więcej niż trochę. Ale już jest coraz lepiej. Już łatwiej
akceptować. Siebie i świat wokół. Już coraz mniej frustracji, coraz mniej
zależności. W tej podróży przebywam sama ze sobą więcej niż zwykle. Wszędzie
wokół są ludzie, poznałam też parę fajnych osób, spędzając z nimi miło czas...
ale jakoś ciągnie mnie bardziej ku samotności. Nawet wydaje mi się, że
Facebooka używam rzadziej, niż dotychczas. Ale może to tylko próżna nadzieja,
że udaje mi się ograniczyć uzależnienie? Uzależnienie jest bardzo silne –
Facebook to moje jedyne medium do kontaktu ze światem. Do wyszukiwania newsów,
już przefiltrowanych przez znajomych, do podtrzymywania znajomości, tych z
Polski, Ghany i reszty świata. Jednak coraz bardziej mam wrażenie, że nie ma to
takiego znaczenia. Że nic nie zastąpi żywej relacji twarzą w twarz, której z
racji swoich wyborów życiowych nie mogę mieć ze wszystkimi, a na pewno nie w
takim stopniu, jakbym chciała. Wiem, oczywiście, że nie ma to takiego
znaczenia, i nigdy się nie łudziłam, że Facebook może z powodzeniem żywą
relację zastąpić... jednak miałam potrzebę, bardzo silną, wrzucania postów
osobistych, o tym, co tam u mnie akurat. Potrzebę dzielenia się swoim życiem ze
znajomymi i przyjaciółmi, którą ciężko zrealizować inną drogą, jeśli jest się
od nich daleko i nie da się twarzą w twarz. Co więcej, widzę wśród znajomych
inne osoby, które wybrały życie w drodze, i one też najwyraźniej mają taka potrzebę.
A ja jakby coraz mniej... za to piszę bardziej regularnie na blogu. Może to
taki zamiennik? Blog nie pozwala tak na wejście w interakcję z odbiorcą, jak
Facebook. Ale też kto, przy dzisiejszym zalewie fejsbukowych śmieci, wchodzi
jeszcze w jakąkolwiek interakcję? Widzę to po sobie, czasem jakiś post, pod
postem dyskusja nawet interesująca, a wszystko, co w najlepszym razie mam
ochotę zrobić, to dać lajka. Zresztą te dyskusje na fejsie... czasem tyle w
nich napięć i agresji, że nic dziwnego, że odrzucają. No i znów doszłam do
wątku agresji – nie chcę już walczyć o nic. Spierać się. „Napinać”. Nie lubię
agresji. U siebie jeszcze bardziej, niż u innych. U innych wszak mogę
zignorować, a u siebie trzeba ogarnąć. Przepracować. Zastanowić się skąd,
dlaczego i po co...
Coraz bardziej
też cieszy mnie życie w ciszy, z dala od zgiełku, hałasu, pośpiechu. Blisko
natury. Teraz na przykład: piszę sobie spokojnie, jest cicha noc na plantacji
kawy. Cicha noc na wsi, czyli słychać szczekające w oddali psy, świerszcze
koncertują z żabami. Pewnie dałoby się wyodrębnić jeszcze parę innych nocnych
śpiewaków, ale niestety moja wiedza w tym zakresie jest dość ograniczona. A
szkoda, trzeba będzie nadrobić!
I tak mi przyszło
do głowy teraz, że właściwie po co ten post? Taki o niczym w sumie? Wstęp do
czegoś, co się dzieje w mojej głowie... gdzieś tam się tworzy, kłębi, i czeka,
żeby ubrać w słowa. Ale jeszcze nie dziś. Dziś po raz pierwszy uświadomiłam
sobie, że nie czuję sie już tak potwornie zmęczona, jak czułam się od listopada.
Przed wyjazdem z Ghany, podczas pobytu w Polsce i w Izraelu, byłam ciągle,
nieustająco zmęczona. Nawet na kolejne wyjazdy nie chciało mi się jechać gdzieś
tam w głębi ducha, bo chciałam ODPOCZĄĆ. To zupełnie nie było zmęczenie
fizyczne, bo też i niby co miało mnie tak zmęczyć? 16-18 godzin pracy
tygodniowo? Psychicznie natomiast byłam totalnie wyczerpana. Pewnie za dużo
jednak mi się w tej głowie kłębi... może się w końcu wykłębi?
No comments:
Post a Comment