April 04, 2015

Hiszpański w Gwatemali. O sztuce komunikacji w podróży. ;)

Słowo się rzekło, „zamieszkałam” w Xeli w celach naukowych. Hiszpański jakoś tam chodził za mną już od lat. Wyjeżdżając pierwszy raz do Ghany zabrałam ze sobą podręcznik do samodzielnej nauki z mocnym postanowieniem, że tak, ze na pewno, że w końcu trzeba, że Ameryka Łacińska taka wielka, nieodkryta, ciągle jeszcze przede mną. Zanim dotarłam do Ghany, na treningu w Dallas okazało się, że 90% moich nowych kolegów to Latynosi. Yay! Super! Będę się uczyć i od razu ćwiczyć! ...Tak sobie wtedy myślałam zupełnie serio, zupełnie pomijając fakt, że znamy się ze sobą nie od dziś, i doskonale wiemy o sobie nawzajem, że żadna z nas nie jest zmusić ani siebie, ani pozostałych do tego typu działalności. Prokrastynacja. Cokolwiek, byle nie to. Te parę rzeczy robionych/pisanych na zlecenie, to koszmar. Udręka nie-do-ogarnięcia. Robiona ZAWSZE w ostatniej chwili. Dlatego tak słobo mi z blogiem. Czekanie na chęć, żeby się zabrać za pisanie jest bliskie wieczności. Nie dlatego, że nie lubię tego robić! Uwielbiam! Ale w momencie, kiedy pojawi się w mojej głowie myśl: „o, dziś mam dobry dzień, popiszę trochę”, NATYCHMIAST mam ochotę robić COKOLWIEK innego. Wymyślam zadania. Generuję problemy. Byle tylko nie. Na pewno da się to jakoś wyleczyć. Da się też przełamać, no bo w końcu coś tam przecież piszę! Ale uczyć się samodzielnie? Niemożliwe!
Nawet związanie się związkiem romantycznym z jednym z owych latynoskich kolegów nie pomogło. Pomogła za to ich obecność pod jednym dachem, bo przecież ze sobą nawzajem rozmawiali po hiszpańsku. Bierne słuchanie sprawiało, że z dnia na dzien rozumiałam coraz więcej. „Osłuchiwałam się” z różnymi akcentami, łowiłam słowa. Na początku głównie te niecenzuralne... postanowiłam jakoś to uporządkować, przez miesiąc w Polsce chodziłam na prywatne lekcje, prawie zrobiliśmy cały poziom A1. Pomogło, po powrocie do Ghany rozumiałam znacznie więcej. Na tyle, że kolejne wakacje postanowiłam spędzić w Ekwadorze i Kolumbii. Pojechałam, ledwo dukając na początku... w końcu prowadziłam jako tako rozmowy o kraju pochodzenia, zamieszkania, i codzienności, oczywiście byłam w stanie zamówić jedzenie, dowolne usługi turystyczne, zapytać o drogę. Rozumiałam bardzo dużo z tego, co do mnie mówiono, zwłaszcza w Ekwadorze – mówią tam bardzo wyraźnie, bez akcentów i slangów. W Kolumbii było trudniej, ale miałam już 2 tygodnie praktyki, więc też jakoś poszło. Absolutnie nie zaowocowało to niestety kontynuacją ćwiczeń ze współpracownikami. Rozumiałam jeszcze więcej, kiedy rozmawiali, ale odpowiadałam po angielsku, z lenistwa oczywiście. Czasem ćwiczyliśmy troche z moim partnerem. Potem kolejne wyjazdy do krajów hiszpańskojęzycznych: Hiszpania, Meksyk, znowu Hiszpania. I kolejne wakacje, znowu Meksyk. Całkiem nieźle dawałam sobie już radę. Prowadziłam rozmowy o różnościach, dyskusje o tym i owym. Żarty. Rozumiałam większość. Ba, nawet jak lokalsi mówili do mnie po angielsku, to odpowiadałam po hiszpańsku! Więc kiedy okoliczności rozwinęły się tak, że nagle miałam dużo czasu w Ameryce Środkowej, i akurat byłam w Gwatemali, znanej z dobrych (i tanich) szkół językowych, wybór był oczywisty. Szkoła językowa. W międzyczasie popatrzyłam tu i tam, porozmawiałam z różnymi ludźmi, i wyszło mi, że w Xeli może być znacznie ciekawiej niż w Antigui. I tak też było. 
Piesza wycieczka w ramach lekcji:

Na początku ambitnie założyłam, że spędzę tam 4 tygodnie. Nie wytrzymałam! Codzienne wstawanie o 7 rano, kiedy jeszcze było zimno... musiałam siedzieć przez pierwszą część lekcji we wszytkich ciuchach, włączając zimową kurtkę, a dolną część miałam owiniętą kocem, mimo zakupionych natychmiast spodni polarowych... Okropność! Część lekcji dotyczyła klimatów i systemów grzewczych! I znowu słyszałam tysiące komentarzy: „ ale jak to zimno, przecież jesteś z Polski?!”. Tak. I mamy tam ogrzewanie centralne! A poza tym od 5 lat mieszkam w Afryce!!! Ale nie o tym chciałam... wytrzymałam 3 tygodnie. AŻ 3 tygodnie! :D
Lekcje odbywały się codziennie w dni powszednie, trwały 5 godzin z 30-minutową przerwą, kończyły się wczesnym popołudniem. Po południu szkoła oferowała różne aktywności: wycieczki, lekcje salsy i gotowania, projekcje lokalnych filmów. W szkole były pokoje 1-2 osobowe i kuchnia, więc po zajęciach i wieczorami socjalizowaliśmy się w częściach wspólnych lub „na mieście”. Niektórzy studenci mieszkali u lokalnych rodzin i tam sie stołowali. Ja byłam przeszczęśliwa, że mogę sobie gotować. Gotowałam głównie zupy, bo najlepiej rozgrzewały, a do herbaty dodawałam 50-tkę rumu, sok z limonki i miód. W piatki w ramach zajęc fakultatywnych mieliśmy składkowy obiad, na który raz zrobiłam bigos. Większość biesiadników jadła go pierwszy raz w życiu i wszystkim smakował! Nie macie pojęcia, jakie cuda trzeba wyczyniać, żeby zakwasić odpowiednio, nie mając kiszonej kapusty... ;)
Z innych rozrywek: zapisałam się na jogę, z której skorzystałam zaledwie parę razy, bo okazało się, że nie sprzyja mojej ciągle niezagojonej kostce; oblazłam wszytskie bazary w mieście, starając siękupić składniki do bigosu i grzańca. Grzaniec zrobił furorę! I trudno się dziwić, przecież w takiej zimnicy to tylko bigos, grzaniec i smalec... Po lekcjach pomagałam lokalnej organizacji pozarządowej ratującej bezdomne psy – psy umieszczane są w domach tymczasowych i przygotowywane do adopcji przez wolontariuszy. Część z nich ma problemy wychowawcze, z którymi dziewczyny nie potrafiły sobie poradzić. Na szczęście podyplomówka z psychologii zwierząt i liczne doświadczenia w tym temacie pozwoliły mi im trochę pomóc. A ja odświeżyłam sobie jedną ze swoich starych profesji, co okazało się być bardzo satysfakcjonujące i dało do myślenia... Hmmm... Poza tym część konsultacji musiałam odbywać po hiszpańsku, co było wyzwaniem i korzyścią nie do przecenienia!
Słynny market w San Francisco:
Odbyłam też liczne wycieczki do okolicznych miasteczek, z których każde miało coś ciekawego do zaoferowania. Wycieczka do San Anders Xecul była chyba najciekawsza. Po pierwsze trzeba było tam dojechać pickupem:
Po drugie trzeba się było troche powspinać na zbocze, czego rezultatem była możliwość oglądania pięknych widoków:
Na dachach suszyły sie zioła służące magicznym rytuałom, które wśród Majów są ciągle żywe, i w ciekawy sposób łączone z chrześcijaństwem. W kościołach katolickich składane są ofiary, głównie z jajek, ale czasem również z kur. Równolegle funkcjonuje też kult Don Simona, świętego-czarownika, któremu pali sie świeczki w różnych koloroch, w zależności od intencji. Tu intencje wcale nie musza być dobre... Don Simon to figura białego człowieka w kapeluszu, garniturze i okularach. Wygląda zupełnie jak Michael Jackson... niestety nie udało mi sie zrobić zdjęcia.
Oprócz ziół suszy się tez wełnę, z której potem powstaja niezwykle kolorowe tkaniny. Przepiękne! Kolory zresztą sa niezwykle ważnym elementem tradycji Gwatemalczyków. Wspominałam juz o kolorowych domach, w San Andres były tez kolorowe kościoły:
W większości miasteczek funkcjonyje tez transport miejski w postaci tuk-tuków. Dokłanie takich samych, jak w Tajlandii!

Wszędzie jednak raziła wszechobecna bieda i góry śmieci... Te śmieci niestety są jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z Ameryki Środkowej, najbardziej Gwatemala, ale Salwador i Nikaragua też są zarzucone śmieciami. To chyba najbardziej mnie szokowało w zachowaniu ludzi, jak bezrefleksyjnie rzucają śmieci gdzie bądź, czy to na ziemię, czy na chodnik, przez okno autobusu czy na podłogę tegoż... Jednocześnie na posesjach jest czysto, więc istnieje jakieś skojarzenie śmiecenia z estetyką chyba...? Bo na pewno nie z ekologią, trudno od tak biednych krajów, gdzie mnóstwo ludzi jest wciąż analfabetami, wymagać zaawansowanej polityki i edukacji pro-ekologicznej... Dyskutowałam nawet z moja nauczycielką na ten temat, powiedziała mi, że w szkołach dzieci nawet czasem są uczone, żeby smieci nie wyrzucać na ulicę, ale sama widziała przypadek, kiedy dziecko trzymało śmieci w rękach i szukało kosza, a matka kazała po prostu rzucić na ulicę. Kiedy dziewczynka zaoponowała, że pani w szkole kazała używać śmietników, matka skomentowała, że pani jest głupia... ciężko jest zmienić ludzką mentalność, tym bardziej, że w Gwatemali prawie w ogóle nie ma „publicznych” śmietników.
W jeden z weekendów postanowiłam uciec od zimna i pojechałam do Champerico. Nie jest to jakiś szczególny kurort, a na dodatek istnieje realne ryzyko rabunku, ale za to jest najbliżej, więc łatwo wyjechać w sobote i wrócić w niedzielę. Och, jak było cudownie! W końcu mogłam wziąć prysznic dłużej niż 3 sekundy! Załozyć szorty i klapki! Pomacać ocean! Wyjść na dwór po zmroku w tank-topie! CUDOWNIE! A do tego jeszcze zachód słońca nad Pacyfikiem... Pięknie, i ciężko wracać było do Xeli...
Najpierw poszłam na plażę:
 Piasek był zupełnie czarny:
Miasteczko malutkie, praktycznie jadna główna ulica i prostopadła do niej uliczka wzdłuz brzegu morza.
 Widok z mojego okna, na obie krzyżujące sie głowne ulice...
 Po zwiedzeniu miasteczka poszłam na plażę raz jeszcze, żeby zobaczyć to:
 I to było dobre! :)
Ale mimo, że nie zauważyłam jakichś szczególnych objawów niebezpieczności w Champerico, to jednak miałam dośc nieprzyjemne zdarzenie. W knajpce na przeciwko hotelu była głosna impreza - trudno się dziwić, była sobota. Muzyka grała głośno, latynoskie rytmy. Pomyślałam, pójdę, popatrzę na ludzi, wypiję Bravhę (lokalne piwo). Niestety, gdy tak sobie to piwo sączyłam, okazało sie, że to nie ja w sumie patrzę na ludzi, ale oni na mnie. Mężczyźni. Jak jeden. Kiedy tylko nieopatrznie skierowałam spojrzenie na któregoś, to zaraz pojawiało się oblizywanie, cmokanie, i inne gesty stawiające mnie w pozycji przedmiotu konsumpcji. To było obrzydliwe uczucie. Pierwszy raz mnie to spotkało podczas samotnej podróży. Skończyłam piwo, i wróciłam do hotelu...
Ale, żeby nie kończyc negatywnym akcentem, to jeszcze raz ocean, który zawsze jest fajny!
 A jak do tego jeszcze akurat wschodzi, albo zachodzi słońce, to już W OGÓLE. :D
I tym optymistycznym akcentem zapraszam na kolejną część relacji o Gwatemali już wkrótce! :)

No comments: