Z odrobiną żalu opuszczałam Belize. Tak tam było dobrze. Pozytywnie. Ludzie tak biedni materialnie, a jednocześnie tak bogaci wewnętrznie. A jak przypomnę sobie, jak reagowali na moją czapkę z Ghany? A kiedy im mówiłam, że mieszkam w Afryce? Zupełnie wariowali z radości! :)
Dobrze mi tam było. Trochę taki home away from home. Odrobina zrozumiałego świata w latynoskim morzu...
Ale słowo sie rzekło, łódka czeka w Rio Dulce w Gwatemali, czas ruszać. Ledwo postawiłam stopę w Livingston, i od razu jak w Meksyku/Ekwadorze/Kolumbii. Latynoskie kraje są do siebie bardzo podobne, nie takie same oczywiście, ale jest jakiś taki podobny klimat, atmosfera... język, muzyka... Mimo, że nazwa miasta zdecydowanie brytyjska (Livingstone rozsiewał te swoje punkty gdzie popadło...), a większość mieszkańców to ludność Garifuna, czyli potomkowie niewolników przywiezionych z Afryki i mieszkańców wysp karaibskich, to jednak czuje się wszechobecną latynoskość. Napisy po hiszpańsku, tortille i gwatemalska specjalność: smażony kurczak z frytkami.
Co jeszcze rzuciło mi się od razu w oczy, a raczej w skórę, to dużo wyższa wilgotność powietrza niż w Belize, czy Meksyku. No i plaża mała, z szarym piaskiem, pełnym śmieci...
Morze też jakieś takie nie lazurowe... a do tego chmury i pada prawie cały czas. Buty przemokły mi pierwszego dnia, i nie były w stanie wyschnąć przez kolejne 2. Ale za to malowniczo to wygląda w porcie z taką szaro-burą chmurą! :)
Są też różne ciekawe obiekty użyteczności publicznej - pralnia. I chyba też trochę wanna.
W hostelu też było całkiem intersująco. Pierwszej nocy, w łóżku z jednej z wolontariuszek okociła sie kotka:
Można było przetestować kuchnię kreolską oraz zaznać duchowego masażu.
Pospacerowac po okolicy i ponapawać sie widokami. Tu ujście Rio Dulce.
Nabrzeże też było fajne. Od razu widać, że żyją tu ludzie morza. I rzeki.
Którzy z niewyjaśnionych przyczyn postawili ten pomnik:
Widziałam już dużo brzydkich i dziwnych pomników, ale ten spokojnie moge umieścić w pierwszej dziesiątce. Niestety nie był opisany, i akurat nie było nikogo w pobliżu, żeby zapytać...
Jednak absolutnym hitem były śniadania! :)
Huevos Rancheros, czyli jajka sadzone z sosem pomidorowym (nie pikantnym, takim słodkawym trochę, czyli z bardzo pysznych, dojrzałych pomidorów), smażone plantany, frijoles, ser, śmietana i oczywiście tortille z kukurydzy. Pycha! Aż do tego stopnia, że zaczęłam sobie kupować plantany i jeść z jajecznicą!
Po 3 nocach w Livingston popłynęłam lanchą (czyli łódką) w górę Rio Dulce. Piękne widoki i okoliczności przyrody. Ciekawe (i biedne) życie ludzi rzeki.
Tak właśnie mieszkają - widać łodzie motorowe, więc to pewnie ci bogatsi. Biedniejsi wiosłują w czółnach tradycyjnie wydłubanych z pnia drzewa, albo zrobionych innymi metodami, ale również z drewna.
Gdzieś w zatoczkach i odnogach kryją się drewniane chatki kryte liśćmi palmowymi. Niektóre z tych miejsc to hotele, gdzie można się zaszyć z dala od świata, pływać w rzece, jeść świeże owoce, zasypiać i budzić się przy wtórze drących się w dżungli ptaków.
W końcu po 2 godzinach dotarliśmy do Rio Dulce. Znalazłam marinę, w której miałam spotkać mojego kapitana, zamówiłam jedzenie i piwo... pierwsze słowa kapitana po "zapoznaniu" to: "o, pijesz piwo, to dobrze"...
Kapitan to 67-letni Australijczyk, były wojskowy, który od ponad 20-tu lat zyje na swojej łodzi i żegluje po świecie. Przepłynął Atlantyk i Pacyfik kilkakrotnie. Wszystko brzmi świetnie. Tej nocy zostajemy w hotelu w marinie, rano ruszamy do mariny, gdzie parkuja łódki. Okazało się, że plan zakłada żeglowanie w 2 łodki, razem z kolegą kapitana i jego załogantem, który okazał sie być Polakiem.
Poranek w marinie był bardzo przyjemny, tym bardziej, że poprzedzał go jeszcze milszy wieczór. Rio Dulce pełne jest osiadłych żeglarzy, którzy mieszkają w swoich łódkach, przycumowanych wzdłuż brzegów rzeki, jeziora i ich licznych odnóg. O tej porze roku ci, co rzeczywiście żeglują juz odpłynęli, zostali tylko ci, którym się nie chce... co okazało sie być cechą mojego kapitana, o czym miałam się niebawem przekonać...
A to miał być mój dom przez 3 miesiące... z zewnątrz zdecydowanie w lepszej kondycji niż wewnątrz. W środku przedw szystkim brud. Zawalone wszystko gratami. Śmierdzi wilgocią i pleśnią... Dzień spędziliśmy płynąc do tej właściwej mariny oraz ów współzałogant opowiedział mi, jak sie naprawdę sprawy mają z panami emerytami z Australii. Otóż nie dzieje się nic. Żadne prace na łódkach nie trwaja, żeby przystosować je do wypłynięcia. Mnie kapitan od razu powiedział, że jeszcze potrzebuje tygodnia, żeby wypłynąć. I że mogę sobie w tym czasie skoczyć na jakąś wycieczkę po Gwatemali, i odezwać się za tydzień, żeby dowiedzieć się, czy już wszystko gotowe... Ze słów kolegi Tomka wynikało, że słyszy takie historie już od 3 tygodni... Po tych wszystkich rewelacjach postanowiłam nie tylko wyjechać na tydzień, ale wyjechać całkiem, i nie wrócić. I to jak najszybciej!
Powyżej obie łódki. Obie bardzo słabo wyglądały w środku. Na mojej spędziłam jedną noc. W śmierdzącycm i brudnym łóżku. Więcej niż jedna noc tutaj to byłaby udręka... Dobrze, że wokół dżungla, że w rzece można popływać, i że akurat nie padało. Bo kolejnego dnia lało już od rana. Co mogło mnie tam zatrzymać dłużej. Na szczęście rozpogodziło sie na tyle, że moglismy wypłynąć. W międzyczasie okazało się, że na "moją" koję cieknie woda w paru miejscach... tak więc zakończyłam swoją żeglarską przygodę na Karaibach, zanim sie jeszcze zaczęła...
3 comments:
Agniecha? no to sie przejechalas skarbie ;)
a tutaj spoko i prawdziwa wyprawa:
https://www.facebook.com/events/948694108515991/?ref=3&ref_newsfeed_story_type=regular
i ja casem nawet mowie po POLSKU ;)
Kapitan Maciek
OK,OK... 'czasem" LOL
Maciek,
no właśnie. Szykuję sie do Ciebie na następne wakacje, bo w te juz nie dam rady. :)
Post a Comment