Tym razem rzecz się stała niesłychana! Pojechałam do Meksyku drugi raz w
tym samym roku kalendarzowym! Co prawda dotarłam w ostatni dzień 2014 roku, ale
minęło tylko 9 miesięcy od ostatniej podróży. Pierwszy tydzień spędziłam
podróżując, po raz pierwszy, z moim mężczyzną, Victorem. Bardzo się przydało to, że jest
Latynosem – to on wszystko załatwiał, ze wszystkimi gadał, a ja tylko słuchałam
i udawałam, że rozumiem. To był jego pierwszy backpacking i musze przyznać, że
było znacznie lepiej, niż się spodziewałam. Problemem okazałam się być ja... i
niestety uniemożliwiło to nam „zaliczenie” paru atrakcji. Moje zdrowie raczyło
się na mnie wypiąć, pierwszego dnia zatrułam się quesadillą, drugiego moja noga
powiedziała, że nie chce ze mną nigdzie chodzić, a po kolejnych dwóch dniach
się przeziębiłam. No po prostu chodzący wrak! A nawet nie chodzący, bo przecież ta noga, co to postanowiła się skręcić jeszcze w Ghanie! Ale po kolei.
Lecimy! I-HA!!! :D
Przylecieliśmy do Cancun ok. 15-tej czasu
lokalnego, wszystkie procesy przebiegły sprawnie i szybko, tylko po to, żebyśmy jeszcze szybciej
popełnili pierwszą wpadkę. A mianowicie, zamiast doczytać jeszcze raz o środkach
transportu z lotniska do Playa del Cramen, radośnie grałam sobie w grę na
telefonie... w głowie zakotwiczyło mi się, żeby wziąć collectivo, co też
zrobiliśmy. Za $35 od łebka, kiedy autobus ADO kosztuje $10... W ciągu półtorej
godziny dotarliśmy do przystani promowej i stanęliśmy w gigantycznej kolejce do
promu na Cozumel. Kiedy stanęliśmy na pokładzie, nie było już miejsc obok
siebie, usiedliśmy więc w dwóch różnych rzędach, co oczywiście nie pozwoliło
nam wypić razem naszego pierwszego Dos Equis... nie przeszkodziło natomiast
zamówić drugiego. Wakacje się rozpoczęły, jest Sylwester!!!
40-minutowa podróż promem obfitowała w
nawiązywanie znajomości z innymi osobami trzymającymi butelki i szklanki. Była
też polska rodzina z rumem... szybko zleciało, dłużej czekałam na plecak. Kiedy
dotarliśmy do hostelu Hostelito, właśnie robiło się ciemno. Hostel naprawdę
fajny, polecam! Blisko centrum, czysty, fajny taras, pokoje przestronne. Nasz
miał 2 dwuosobowe łóżka i łazienkę, kosztował $36 za noc. Tu dodam, że pierwszy
raz w życiu rezerwowałam hostele, jeszcze w listopadzie. Normalnie tego nie robię, ale
w sezonie noworocznym na wybrzeżu Jukatanu jest tłok. Rezerwacja w ciemno, bez
obejrzenia miejsca wcześniej jest pewnym ryzykiem, ale tym razem było bez
pudła. Używam do tego serwisu Booking.com, w tej podróży i w wyjazdach z Mamą –
nigdy nie miałam żadnych problemów, mają wielką bazę danych i stosują system rekomendacji.
Dodatkowo dane miejsce można zawsze sprawdzić na Tripadvisorze.
Rozpakowani, odświeżeni i gotowi do
witania Nowego Roku poszliśmy do knajpki serwującej tradycyjne potrawy,
poleconej przez recepcjonistę. Tu pojawił się kolejny problem ze mną: właśnie
postanowiłam nie jeść mięsa 5 miesięcy temu. A mój mężczyzna wręcz przeciwnie.
Jest mega-mięsożerny. A przecież trzeba jeść lokalne jedzenie, bo jest pyszne!
Wzięłam więc guacamole (przepyszne!) i quesadillę z pieczarkami (pieczarki
niestety dają z puszki, co wpływa negatywnie na smak)... i to mnie zabiło. Tzn.
chyba te pieczarki, bo nadal na samą myśl robi mi się słabo. Potem udaliśmy się na poszukiwanie jakiegoś miłego miejsca do kontynuowania sylwestrowej imprezy, i jak tylko
usiedliśmy w Woody’s, to pobiegłam do łazienki, i tak potem co 5-10 minut...
dotrwałam, ledwo, do północy, tylko dlatego, że grała kapela: starego, dobrego
rocka. Musiałam wrócić do hostelu, nafaszerować sie prochami i paść.
Kolejny dzień spędzilismy na odsypianiu i
dochodzeniu do siebie – bo tylko ja wróciłam paść tuż po północy, Vic kontynuował do zamknięcia knajpy. Przynamniej on zachował się właściwie do
okoliczności... Pierwszy dzień Nowego Roku upłynął nam leniwie, na spacerach,
rozmowach i testowaniu meksykańskiej kuchni. Wieczorem odkryliśmy cudowną
knajpę, gdzie chodzą tylko lokalsi – Las Boyas. Była kapela:
grająca stare, tradycyjne kawałki, i Victor je wszystkie znał. Był kubełek piw:
...i pyszne
jedzenie – skrzydełka i mięso. Cochinita do spróbowania. I tak skończył sie mój
wegetarianizm...
San Miguel, „stolica” wyspy, jest małym
miasteczkiem, pełnym turystów z olbrzymich promów wycieczkowych w ciągu dnia, a cichym i sennym
wieczorem i w nocy. Pełno jest centrów nurkowych – wiadomo, najlepsze rafy w
Meksyku, rozsławione przez Jacquesa Cousteau. Poprzednim razem nurkowałam tu
kilkakrotnie, tym razem odkrywaliśmy powierzchnię lądu. Odkryliśmy głównie
jedzenie... na więcej nie było czasu, bo już kolejnego dnia popłynęliśmy z
powrotem do Playa.
W Playa hostel gorszy, La Tortuga Azul –
łazienka dzielona z mieszkańcami dormitorium, hostel daleko od sławnej Quinta Avenida. Odwiedziłam na szybko moje ulubione centrum nurkowe, Bull Sharks Diving Center,
które ma właśnie środek sezonu na nurkowanie z rekinami tępogłowymi. Może
później z nimi pojadę. Testowaliśmy barowe huśtawki. Przeszlismy całą Piątą
Aleję tam i z powrotem. Jedliśmy przepyszne pyszności. Tak sobie myślę, że o
jedzeniu napiszę osobna notkę. Bo warto. Za to o piciu będzie tutaj. Postanowiliśmy, że nasza podróż będzie bogata w duchowe doznania, i rzeczywiście tak było. W każdym kolejnym miejscu coraz bardziej wierzyliśmy, że to Dos Equis i Victoria sa najlepszymi piwami w Meksyku:
Szczególnie, że duchowemu rozwojowi sprzyjał wystrój wnętrz, a raczej zewnętrz. Nie ma to jak bujać się na huśtawce przy barze, popijając zimne piwo. :DPlaya jest w ogóle wesołym miejscem, pełnym powodów do uśmiechu. :)
Kolejny dzień znów w podróży, cel:
Bacalar. Miasteczko nad jeziorem o tej samej nazwie, zwanym Laguna Bacalar. Ciche, senne, dobrze się tam
odpoczywa. A jezioro oczywiście malownicze!
Jak zobaczyłam łódki, to zachciało mi się na morze! A to jeszcze miesiąc!
Urocze knajpki na brzegu jeziora, z przepysznym jedzeniem. Ta to La Playita. Wariacje na temat kuchni meksykańskiej były interesujące i smaczne. Uwaga, silne zimne wiatry od jeziora, warto zabrać coś z długim rękawem!
Co można robić w Bacalar oprócz jedzenia i żeglowania? Oglądać zachód słońca na brzegu jeziora na przykład.
Można też wypożyczyć rowery i pojechać nad cenotę Azul, popływać sobie i napić się soku ze świeżej pomarańczy z ziołami – pycha! Od centrum miasteczka jakieś 5-6 km, wyboistą drogą z pagórkami. Świetne ćwiczenie, a w nagrodę za dotarcie do celu wskakuje się do krystalicznie czystej wody w cenocie.
Do tej pory cenoty, które widziałam, były malutkie, a przynajmniej te ich części na powierzchni. Ta jest olbrzymia! I wcale nie w jaskini!
W drodze powrotnej podziwialiśmy widoki z najwyższego wzgórza, gdzie widać cenotę i tuż za nią jezioro. Ten cudowny błękit wody pochodzi od skał wapiennych, które praktycznie tworzą cały półwysep Jukatan.
Po powrocie zjedliśmy nachos w knajpce na rynku. Rynek jest dość duży, obsadzony drzewami, pełen ławeczek, gdzie tubylcy spędzają wieczory całymi rodzinami. W oddali widać ruiny hiszpańskiego fortu, których nie obejrzeliśmy. W tym kraju oglądanie hiszpańkich ruin wydaje mi się nie na miejscu... ;)
Nocowaliśmy w hostalu
Pata de Perro – ładny, czysty, położony w samym centrum - budynki po lewej stronie na zdjęciu powyżej to własnie hostal, którego właściciele są bardzo pomocni i mili. Kolejna rezerwacja trafiona w punkt! Dziwnie mi trochę, kiedy woda, nad którą jestem nie jest morzem, ale Bacalar jest bardzo przyjemnym miejscem, warto tam wpaść i odpocząć chwilkę. A potem wybrać sie na plażę w
Mahahual, co też zrobiliśmy kolejnego dnia.
Rezerwacja w Mahahualu okazała sie być
pudłem. Mega promocja na 4-gwiazdkowy hotel Casa Maya Inn po $40 za noc
zaprowadziła nas do wielkiego hotelu w środku niczego. Do miasteczka było ok.
3-4 km. Do najbliższego sklepu/restauracji, gdzie można zjeść śniadanie - prawie
1 km. Hotel nie miał baru, restauracji, ani kuchni... Bliżej było do portu dla
cruiseshipów, ale akurat w te dni, kiedy tam byliśmy, okolice portu były miastem
duchów, pustym i dziwnym...
Budynki zamknięte na głucho...
Niedokończone budowle...
Zadbane bulwary, po których nikt nie spacerował...
A wszystko dlatego, że jakieś czas temu postanowiono wybudować tutaj terminal dla wielkich statków wycieczkowych, z niewiadomych przyczyn zwanych po polsku promami. Inwestorzy mieli nadzieję na ruch taki, jak na Cozumelu, ale tak się nie stało. Promy przypływaja tylko 3 razy w tygodniu, a i to pojedynczo, a nie 5-6 na raz, jak tam. W związku z tym miasteczko duchów ożywa tylko w te dni. Mnóstwo działek jest na sprzedaż, wytyczono ulice, na których nikt nie mieszka... puste kwartały zarośnięte dżunglą. I w środku tego nasz cudowny hotel! :)
Żeby jakoś uratować się z opałów, wypożyczylismy rowery, które mogły nas o każdej porze dnia i nocy dostarczyć do i z hotelu. Oraz spowodowały urazy naszych tylnych części ciała.
Tutaj rowery odpoczywają przymusowo, bo zaczęło lać. Więc zamówiliśmy cubetazo, żeby jakoś przetrwać burzę:
Mimo przeciwności pobyt w Mahahualu był bardzo udany – to miłe miejsce, można tu nurkować, snurklować, rowerzyć i kajaczyć. Restauracje serwują pyszne lokalne i międzynarodowe jedzenie, ludzie, jak to w Meksyklu, mili i pomocni.
Malownicza betonowa latarnia morska
Plaża z kupą gnijących alg. Nie pachniało tam za dobrze. Niektóre części plaży były sprzątane na bieżąco, ale wiatry wiejące od wschodu niestety wyrzucały to świństwo na brzeg w ogromnych ilościach i znalezienie kawałka pustej plaży bez alg było niemożliwe.
Zwiedzaliśmy też miasteczko Mahahual - 2 ulice ciągną się przez ok 1-2 km wzdłuż plaży. Parę hotelików, urocze restauracyjki, plażowe bary z huśtawkami tworzą klimat sprzyjający nicnierobieniu. Lokalna ludność mieszka jednak w bambusowych chatkach krytych strzechą i wyraźnie widać, że nie jest tam za bogato. Na co najlepszym dowodem jest ten oto kościółek:
Ciekawym zjawiskiem zaobserwowanym w różnych miejscach świata jest to, że im biedniejsi lokalni mieszkańcy, tym łatwiej się z nimi rozmawia i nawiązuje zwykłe ludzkie kontakty. Tak było też w Mahahualu. Znaleźliśmy knajpkę, gdzie tubylcy udawali się po pracy. Zwykły bar, do jedzenia tacos... do picia Victoria. Corony nie było - przecież to piwo dla gringos!
Piwo można w Meksyku kupić w butelkach 0,33 l oraz 1,2 l. :)
Nasz nowy kolega z Che na koszulce jest komunistą. Opowiedziałam mu trochę o życiu w komunistycznym kraju, mocno go to zasmuciło... Graliśmy też w bilard - wygrałam! :)
Po 3 dniach w Mahahualu trzeba było
przetransportować się w pobliże lotniska – Vic kończy wakacje. Pojechaliśmy
do Cancun. Hotel San Patricio ma fajne pokoje, warte swojej ceny $36 za noc.
Serwują też śniadania kontynentalne. Do miasta dotarliśmy późno, zjedliśmy coś
na małym ryneczku pełnym straganów z jedzeniem:
Jedzenie oczywiście pyszne, do tego mega tanie, a tak różnorodne, że ciężko było wybrać. W końcu zjedliśmy tacos z przeróżnymi różnościami. Siedząc przy stolikach pod parasolami. Tak też się placyk nazywa: Parque de Las Palapas. Miał też inne atrakcje, np. mini gokarty dla najmłodszych.
Betonowe stoły i siedzenia, pomiędzy którymi chodzili uliczni grajkowie. Bardzo fajne miejsce!
Przeszliśmy się trochę po
mieście i spędziliśmy wieczór popijająć Victorię i Montejo. Nawet się nie
otarliśmy o Zona Hotelera, co było dobrą decyzją. Czego i Wam życzę, jeśli
chcecie pojechać do Meksyku, a nie na złotą plażę all inclusive dla gringos. ;)
Tak zakończył się pierwszy etap mojej podróży. Wracam sama do Playa, kurować noge i przeziebienie. Nie wiem jak długo to potrwa, i co się dalej wydarzy... ale na pewno to opiszę! :)
No comments:
Post a Comment