To już ponad tydzień od kiedy tu jestem. I podoba mi się! Trochę kłopotów sprawia brak znajomości francuskiego, który jest urzędowym językiem tutaj. Drugim jest lokalny wolof, którego zresztą też nie znam. Ale jak zwykle w takich sytuacjach okazuje się, że ręce i miny potrafią wyrazić bardzo wiele, i że generalnie można się dogadać w podstawowych sprawach. Oczywiście przyjaźni tubylcy uczą mnie obu języków na raz, więc jest już dużo lepiej niż pierwszego dnia. :)
Poza tym z menu w restauracji daję sobie radę bez większych problemów. Tak, mówcie mi: "ŻARŁOK"!
Ale, ale, wróćmy na afrykańską ziemię! Mieszkam w dużym domu w dzielnicy Almadies, która jest położona na najbardziej wysuniętym na zachód kawałku półwyspu Vert (Cap-Vert), co oznacza, że w Afryce nie da się być bardziej na zachodzie, niż teraz jestem. Jest gorąco i sucho o tej porze roku, pora deszczowa zacznie się w lipcu. W ciągu dnia temperatura przekracza 35 stopni. Nic dziwnego, równik daleko, Sahara blisko, klimat musi być więc inny niż w Ghanie. Co niestety sprawia, że moje ulubione ananasy nie są tu zbyt dobre. Ani słodkie, ani soczyste. Chyba w Ghanie są najlepsze na świecie! W ogóle mało tu lokalnie hodowanych warzyw i owoców. Banany z Wybrzeża Kości Słoniowej, pomarańcze z Maroka... aczkolwiek dżem z hibiskusa jest bardzo smaczny! Koloru śliwki, smaku trochę jakby róży. Poza nim nie próbowałam jeszcze lokalnej kuchni, tylko kurczaka (z cebulą i oliwkami), który zrobiła nasza kucharka, a który był bez smaku (jakby dodała lokalnych przypraw na pewno byłby smaczny!), bo tak sobie życzy reszta domowników - żeby nie używać przypraw. Zrezygnowałam więc z jej usług i gotuję sama. Mam w końcu mnóstwo czasu - pracuję 3 razy w tygodniu, po jakieś 5-6 godzin. Jest więc czas na plażę, zwiedzanie, i może pokuszę się o lekcje surfingu, kto wie? :)
Najpierw będzie o domu. Jest duży, mieszkają 2 sztuki. 5 sypialni z łazienkami, gabinet, salon, jadalnia i kuchnia. Kuchnia bardzo malutka, ledwo blatów starcza do przyrządzania posiłków. Za to jest basen:
Za białym płotem jest dom, który nigdy nie został ukończony, squotuje tam parę rodzin. Z pokoju mam na niego widok. :) Te 2 osoby i dom obsługuje niezliczona liczba strażników (tzn. na raz niby jeden, ale czasem jest dwóch, poza tym się zmieniają, i jeszcze tego nie ogarnęłam), pan sprzątacz i wspomniana już pani kucharka, która również pierze i prasuje. Czasem przyprowadza swojego paroletniego synka, który gra sobie wtedy w piłkę, więc jest weselej. Oprócz koleżanki, z którą pracuję, mieszka tu też jej pies, Umberto:
Jest bardzo miły, kocha swojego pluszowego kurczaka i spacery na plażę. Idzie wtedy bawić się z falami, uwielbia, kiedy go zalewają. Niestety jest już staruszkiem i bolą go stawy, więc nie może się tym tak cieszyć, jak kiedyś.
Moja pierwsza wyprawa poza dom to oczywiście do pracy, na lotnisko. Na lotnisku, jak to na lotnisku. Kozy odprowadzają swoich bliskich na samolot. Może do Pacanowa?
Kolejną wycieczką było przejście się po najbliższej okolicy. Ponieważ półwysep jest dość wąski, to z każdej strony w bliskiej odległości jest plaża. Właściwie wszystkie drogi prowadzą na plaże. Małe plażki pomiędzy klifami. Brzeg jest dość skalisty.
Za tym kolorowym krzakiem jest restauracja, a kamienie wyznaczają miejsca parkingowe...
Szkoła surfingu! Jest już w planie! :D A potem, kiedyś, za parę lat, może będę miała z tego taką radochę, jak te dzieciaki:
Na plaży przeważnie są jakieś knajpki i kwitnie tu życie. Spotkać można wszystkich, lokalnych i obcych, we wszystkich kolorach.
Ludzie są tu bardzo aktywni sportowo, ćwiczą, biegają, grają w piłkę:
No i oczywiście pływają w oceanie! Nie ma tu żadnych niebezpiecznych prądów, które uniemożliwiają praktycznie pływanie w Ghanie czy Liberii. Jedyne niebezpieczeństwo to duże fale i kamienie na dnie. Trochę mnie podrapały, ale i tak było super!
(Tak, pływałam w ubraniu. Nie ubrałam się w kostium na plażę. Tak, wiem. Tak, blondynka. Taaaak...)
Kolejna wycieczka była już ciut dalsza, do centrum. Niestety, komunikacja miejska jest jeszcze dla mnie zagadką i używałam taksówek. Ale nauczę się! Zanim jednak wzięłam taksówkę, to znowu trochę pospacerowałam po dalszej okolicy. Poszłam na plażę Ngor, leżącą na wprost wyspy o tej samej nazwie. Mała wysepka, parę restauracji, plaż i mekka surferów. W planie na sobotę, na razie tylko fotka ze stałego lądu.
Na wyspę Ngor można popłynąć "promem", który jest taka ciut większą pirogą z silnikiem. Na tym zdjęciu widać ludzi wsiadających na prom. To ci pomarańczowi, malutcy, w oddali...
Na ulicy spotkałam ludzi i zwierzęta. Biały autobus jest typowym środkiem komunikacji miejskiej. Ma nawet numer i opisaną trasę. Na przystankach też widnieją numery autobusów, które się na nich zatrzymują. Inne też się tam zatrzymują, więc system wydaje się nie być taki oczywisty...
Konik natomiast ciągnie dwukołowy wózek, którym lokalsi transportują różne towary. A przyczepy jak wiadomo służą temu, by zwierzaki miały trochę cienia!
Centrum miasta jest duże. Budynki są duże. Ulice wąskie... Nie jest to miasto piękne, przynajmniej z tego co widziałam do tej pory, ale na pewno dużo bardziej "wielkomiejskie", niż inne afrykańskie miasta, które widziałam do tej pory. Natomiast nie zauważyłam nijakiej paryskości, może poza francuskimi restauracjami i wszechobecnymi bagietkami. :)
Życie nocne natomiast jest z mojego punktu widzenia duuuużo ciekawsze (niż w Ghanie, a zwłaszcza w Liberii). Knajpy z muzyką na żywo, która nie jest dyskotekowa/taneczna/techno/etc. są zdecydowanie w stanie sprawić, że moje parę tygodni tutaj będzie przyjemne, nawet mimo, że pali się tu w środku papierosy. Do tego piwo lokalne jest znacznie smaczniejsze niż ghańskie! A artyści są wysokiej klasy.
No, to idę dalej odkrywać Dakar. Na razie! :)
No comments:
Post a Comment