Wszystko zaczęło się od tego, że to moi rodzice mnie tak zrobili, że nie mogę w domu usiedzieć, i ciągle mnie gdzieś gna, gdzieś pędzi, żeby zobaczyć, doświadczyć, odczuć coś nowego, żeby być w drodze, chłonąć świat dookoła, tak różny, tak piękny, tak ogromny, pełen piękna, czy to przyrody, czy zabytków, kultury lokalnej, zwyczajów, ludzi, i JEDZENIA. Od 3-go roku życia, co roku, co weekend, co wakacje, pakowaliśmy się całą rodziną, z psem włącznie, w samochód, i jazda! Gdzie oczy poniosą! Lata 80-te nie dawały zbyt wielu opcji, stąd większość podróży odbyliśmy po kraju. Samochód, namiot, samochodowy atlas Polski, bagażnik pełen konserw i jedziemy. 2 dni tu, 3 dni tam. Zaoszczędzone cudem kartki na paliwo... Od Bieszczad do Pomorza, od Beskidów do Kaszub... Góry, rzeki, jeziora, morza, lasy. Pola namiotowe czasem bez wody i prądu. Lampa z akumulatora, turystyczna kuchenka gazowa. Czasem ze znajomymi, czasem tylko we trójkę + pies. Na miejscu ponton, kajaki... łowienie ryb, granie w karty. Niekiedy udawało się dostać paszporty i zorganizować wyprawę ZA GRANICĘ. Bułgaria, Grecja, Jugosławia. Dzikie noclegi w górach nad potokiem, w polu kukurydzy czy u życzliwego lokalnego chłopa, który z tej ogromnej życzliwości spajał wszystkich rakiją. No, nie mnie. Ja miałam 10 lat!
Takie dzieciństwo zostawia stały ślad w psychice. Kształtuje wieczną chęć poznania świata. Doświadczania nowych rzeczy. Uczenia się. Umiejętność obserwacji. Uzależnia od podróży. Po prostu. I geny, i środowisko ukształtowały mnie tak, że muszę. I robię to, kiedy tylko mogę. I jak właściwie nie mogę, to też to robię. Bo tylko wtedy czuję, że żyję, a życie ma sens. :)
Moi rodzice mieli plany podróżnicze na emeryturę. Kamper i dookoła Europy, a może dalej! Niestety przedwczesna śmierć mojego ojca je zniweczyła... W międzyczasie ja dorosłam, a może raczej wystarczająco podrosłam, żeby być w stanie choć trochę zrewanżować się mojej Mamie za cudowne dzieciństwo, które razem z Tatą mi zapewnili. Dlatego któregoś dnia zaoferowałam, że zabiorę ją tam, gdzie zechce. Obydwie byłyśmy już wcześniej we Włoszech. Ale nie w Toskanii. A przecież Toskania jest miejscem magicznym. Esencją Włoch. Więc pojechałyśmy. :)
Poleciałyśmy do Bergamo i wynajęłyśmy samochód. Jeszcze w domu z grubsza określiłyśmy trasę, zarezerwowałyśmy pierwszy nocleg w Weronie... ale nie zamierzałyśmy się za bardzo przywiązywać do planowania. Miało być spontanicznie. Jechałyśmy od miasta do miasteczka, oglądałyśmy różne piękne widoki po drodze, zwiedzałyśmy co było do zwiedzenia, próbowałyśmy lokalnych specjałów. Wieczorem dobijałyśmy do kolejnego miasteczka, znajdowałyśmy nocleg... i szłyśmy w miasto. Jeść. I popijać lokalnym winem. W życiu wcześniej nie wypiłam tyle wina z moją Mamą!
Zaczęłyśmy od Werony, bo byłam tam wcześniej i wydała mi się miastem absolutnie magicznym. Nie z powodu Romea i Julii, nigdy nawet tego balkonu tam nie szukałam... ale ma w sobie jakiś taki spokój, emanuje energią magiczną, która sprawia, że chce się krzyczeć z radości chodząc po wiekowym, marmurowym bruku...
Te stare budynki, które tyle już przeżyły i ciągle są żywe, używane, ciągle pełnią swoje funkcje:
Chociaż może nie w środku nocy... ;)
Zanim dojechałyśmy do Toskanii, zajrzałyśmy nie tylko do Werony, ale i do Wenecji. Moja Mama była tam już wcześniej, a ja nigdy. Być tak blisko i nie zobaczyć... nie wchodziło w grę! Najbardziej podobały mi się boczne uliczki. I to jak np. można schować McDonalda tak, żeby nie kłuł w oczy...
Poza tym Wenecja nie była zaskoczeniem. ;)
Ale byłam tam zaledwie parę godzin... i to wśród koszmarnych tłumów. Szybko uciekłyśmy.
Pierwszym miastem Toskanii na naszej trasie była Pistoia. Tam po raz pierwszy miałam niezapomnianą przyjemność zabłądzić. No bo po średniowiecznych miasteczkach nie da się jeździć! Wszystkie drogi zamknięte, prowadzą w kółko, są wąskie i jednokierunkowe. Dobrze, że Pistoia nie była na wzgórzu, bo jeszcze do tego trzeba by było wykonywać cyrkowe sztuki z parkowaniem pod górkę. Tak się w tych uliczkach zaplątałam, że aż wjechałam na główny rynek pod katedrę. Znalazłam tam dwóch panów policjantów, zagrałam klasyczną zagubioną blondynkę (bardzo grać nie musiałam...;)), obśmiali mnie i kazali jechać za sobą, tym samym dotarłam na parking hotelowy bez przeszkód. Ale za to jak świetnie zwiedziłam miasto!
Pistoia w nocy
Na tym placyku w dzień odbywa się targ owocowo-warzywny.
Gdzieś po drodze, wśród toskańskich wzgórz.
Widoki urocze! ;)
Cechą typową w krajach śródziemnomorskich jest niesamowita dbałość o połączenie detali architektonicznych z roślinnymi. Każdy kawałek Toskanii był piękny, czy to miasto, wieś, pole czy kawałek zupełnie niezagospodarowany.
Średniowieczne miasteczka położone na wzgórzach zachowały oryginalny układ uliczek, jedynie rozmiar używanych na nich pojazdów został dostosowany do specyficznych warunków.
Miasteczka tarasami pną się na szczyty wzgórz. Ze szczytu widać otaczające farmy, na których uprawia się oliwki i winogrona. Uliczki w miasteczkach już opisałam. Są kręte i strome. Wąskie niezmiernie. Ale zwykle i tak jest zakaz wjazdu do miasteczek, a przynajmniej za mury miejskie. Ale górskie szosy również takie są, wystarczy zjechać z głównej drogi. I tak sobie jechać, jechać, i jechać, licząc na to, że nic nie będzie jechało z przeciwka. Bo wtedy trzeba się będzie z tym czymś MINĄĆ. A jak minąć się na stromej drodze, z zakrętami, która jest tak wąska, że obok naszej Pandy nawet człowiek pieszo się nie może przecisnąć? Muszę przyznać, że to było jedno z moich "najciekawszych" doświadczeń za kierownicą. Droga idzie pod górę, bardzo stromo i ostro skręca w prawo. Z naprzeciwka samochód. Trzeba znaleźć zatoczkę. Jest za mną wjazd na czyjąś posesję, ufff. To teraz muszę puścić ręczny hamulec i trafić na ten wjazd. Ale żeby trafić, to muszę podjechać trochę do góry, żeby się ustawić pod odpowiednim kątem. No i po puszczeniu hamulca nie zjechać na dół. No i muszę patrzeć do tyłu i do przodu jednocześnie. Nie mogę zjechać do tyłu, bo wpadnę do rowu. Za dużo nie mogę podjechać do przodu, bo ten drugi samochód. Muszę skręcać kierownicę, ale parę centymetrów za dużo, bądź za mało i jestem w rowie. O rany!!! Nie było łatwo. Ale dałam radę. Pan kierowca z naprzeciwka mi pogratulował. Chyba widział ten ogromny wysiłek na mojej twarzy. Znowu dostałam taryfę ulgową dla blondynek...
No i kurczę! MALOWNICZO JEST! :D
Np. to malownicze miasteczko na pewno jest w Toskanii. Jednak zupełnie nie pamiętam, jak się nazywa. Wniosek z tego, że należy notki pisać na bieżąco, a nie po 5 latach...
Bardzo często w zaułkach można znaleźć przydomowe ogródki. Również dostosowane do lokalnych warunków. Najwyraźniej średniowieczni Toskańczycy nie cenili roślin tak bardzo, jak ci współcześni.
Parking dla motocykli. Typowy.
Widok z okna w gospodarstwie agroturystycznym w rejonie Montepulciano.
Kolejne urocze średniowieczne miasteczko przyklejone do wzgórza. Kolejne, którego nazwy nie pamiętam. ;)
Oraz widok z murów, w tym samym miasteczku.
Bardzo toskański widoczek. Wiejski dom wśród pól.
I kolejne przyklejone miasteczko. A nawet miasto. To Siena.
Siena. Dla mnie absolutny hit wycieczki! :)
Pół okrągły rynek w Sienie.
I typowa uliczka, bardzo stroma.
Nietypowy widoczek z Pizy... Piza była najmniejszym hitem wycieczki. Nawet jedzenie nie było aż tak pyszne. Tłok. I w sumie nic ciekawego, ale wieżę trzeba było zobaczyć, no bo przecież TRZEBA.
I tu dochodzimy do sedna! Tak się pije wino z Mamą w Toskanii! Na plaży, z serem i winogronami. Bo wzgórza wzgórzami, średniowieczne miasta, starożytne kolosea i etruskie grobowce, pola z winnicami i gajami oliwnymi, wszystko to piękne, ciekawe, interesujące. Ale nic tak nas nie ucieszyło, jak widok morza i chwile spędzone z winem na plaży... :)
Zwłaszcza, że przyroda je nam umilała, pięknie się prezentując. :)
No comments:
Post a Comment