December 26, 2009

Kraina winem i oliwką kwitnąca - Izrael 2008

27.10 Wylot

Umówiliśmy się przed c/i El Alu o 8:15. Tzn. ja tak umówiłam całe towarzystwo, tzn. Kubę, Rotaxa i Pszczołę, ponieważ mianowałam się szefową wycieczki.
Wpadłam najpierw do biura, załatwić parę spraw przed wyjazdem... to był błąd. Zamknięto I terminal z powodu bagażu pozostawionego przez jakiegoś idiotę bez opieki. Ewakuowano wszystkich, a mnie nawet z przepustką nie chciano przepuścić na II terminal. W końcu jakiś pan z SOL-u zlitował się i przeprowadził mnie tajnymi korytarzami... W międzyczasie reszta ekipy postanowiła zmierzyć się z selektorami z El Alu i dać przesłuchać, zanim się pojawiłam. W związku z tym zostali przesłuchani. Trzeba było słuchać, jak mówiłam: "poczekajcie"! Śpieszyłam się bardzo, dostałam po drodze parę nerwowych telefonów z obu stron... uff, udało się. I dopiero po przesłuchaniu zaczęły się kłopoty. Samolot został przebukowany, zepsuł się jakiś inny i nagle zamiast 10 wolnych miejsc było o 8 za mało... co oznaczało, że nie tylko ja z moim stand bajem się nie zabiorę, ale również Kuba dostał standbajowy boarding. Na szczęście szef pomógł mi dostać się na pokład, kapitan zabrał mnie do kokpitu, a Kuba do ostatniej chwili nie wiedział, czy uda mu się polecieć tym samolotem... i zupełnie nikt nie chciał zarobić tych 400 EUR za przesunięcie odlotu na wieczór... brak kooperacji, empatii, znieczulica i burżujstwo!
Lot w kokpicie był fajny (może trochę niewygodny;))... gdyby nie chmury nad Tel Avivem, to byłoby to moje najlepsze lądowanie w Izraelu. Uwielbiam moment, kiedy już znad morza widać miasto... można rozpoznać poszczególne ulice i budynki... aż przechodzą mnie dreszcze! Wysiadamy, idziemy do paszportów. Rotax pierwszy. Tak nawet przemknęło mi przez głowę, żeby zacząć i powiedzieć pani, że ci państwo to są ze mną... ale doszłam do wniosku, że dadzą sobie radę. Rotax nie dał. Musiałam ratować go przed kolejną tego dnia inwestygacją.
Bagaże odebrane, kierunek bankomat/ kantor. I pociąg. Wsiadamy i wiem przecież, gdzie wysiąść. Ale Rotax się włączył i dałam sobie zasugerować, żeby wysiąść jeden przystanek wcześniej. Błąd. Pierwszy kontakt z Tel Avivem w okolicach dworca autobusowego to nie to wrażenie, które miałam w planie zaserwować reszcie wycieczki. Ale nic to, dotarliśmy do hostelu, zrzuciliśmy bagaże i yalla! Na pierwszego falafela, w pierwszej budce. Na pierwszego Goldstara. Straszny to był shit, och! Moja wina. Biję się w pierś, kajam i sypię głowę piaskiem prosto z telavivskiej plaży! Ale żeby była jasność- nie ponoszę odpowiedzialności za Goldstara! On wszędzie jest taki i należy się cieszyć, że to nie Maccabi!
Po wątpliwej jakości przekąsce poszliśmy - w końcu, w końcu! - na spacer
plażą. I do knajpy. I plażą. I wróciliśmy miastem. I napadał na nas deszcz! To skandal! Deszcze nie padają w październiku! Dobrze, że było ciągle więcej niż 15 stopni, dało się to jakoś znieść. Chociaż Pszczoła się rozchorowała, niestety, i opuściła imprezę wcześniej :(

Rotax: Pffff...Ty się ciesz, ze w ogóle jechaliśmy tym pociągiem, bo jakbym się nie włączył na lotnisku to byśmy pojechali w drugą stronę :P
Draakin: To prawda. Tak było. Bo po co czytać tablice informacyjne? ;)
Rotax: Eeee tam...słuchałem co laska w głośnikach mówi...tak jakbym rozumiał w iwrit ;)

28.10 Jerozolima ze złota.

Jerozolima ze złota... znacie tę piosenkę? No więc okazała się tym razem zupełnie nie trafiona! Ale nie uprzedzajmy faktów. Żeby dotrzeć do stolicy Państwa Izraela należało najpierw opuścić Tel Aviv, co okazało się być dość trudne po imprezie dnia poprzedniego. No i cały misternie obmyślony przeze mnie plan dotarcia do Świętego Miasta przed godziną 10-tą został zamordowany przez ślamazarną i rozespaną ekipę, która o 10 to dopiero się obudziła :)
Za to zjedliśmy przepyszne śniadanie, pasty różne, humusy, serki-twarożki... glatt kosher, pyszności! Po śniadaniu udaliśmy się na dworzec autobusowy, a stamtąd- tak, tak, autobusem, wcale się nie baliśmy!- bardzo malowniczą trasą, upstrzoną tu i ówdzie wrakiem samochodu dostarczającego zapasy bojownikom o wolny Izrael z 1948 r. Dotarlismy autobusem nie tylko do Jerozolimy, ale również autobusem miejskim udaliśmy się na Stare Miasto. Hostel- czadowy, w starym budynku, właścicielem jest Arab... a może Ormianin?- budynek nie wiadomo jak bardzo jest stary, ale my dostaliśmy klimatyczną salę z łukami, wielkim 2-osobowym łóżkiem pośrodku oraz łóżko-półkami we wnękach ściennych. Nad łóżkiem był WIATRAK. Chyba tylko zdjęcia są w stanie to opisać...
Rozłożyliśmy graty, obejrzeliśmy widok z dachu i poszliśmy... otóż nie zwiedzać, wyobraźcie sobie. JEŚĆ. Okazało się, że jedzenie stało się absolutnie najważniejszą częścią podróży, a wszyscy najciekawsze wrażenia mamy właśnie kulinarne.
Zjedliśmy, wypiliśmy i pełni energii spotkaliśmy się z Ewą, która pokazała nam co nieco, chociaż zarzekała się, że w żadnym wypadku i absolutnie nie! Poszliśmy do Austriackiego Hospicjum na dach i kawę. Nie będę opowiadać o dachu, zdjęcia powiedzą więcej. Potem przedarliśmy się przez szuk na jajeczno-strasznie-słodkie-ciacho, którego nie mieliśmy siły zjeść, ale za to je obfotografowaliśmy. Potem pokręciliśmy się po mieście, nowym dla odmiany, żeby zakończyć wieczór w etiopskiej knajpie na injerze i dziwnych sosach. No i na Goldstarze, oczywiście.
Goldstara kontynuowalismy na nowym mieśie w knajpce, gdzie jazzował ortodoksyjny Żyd, a piwo polewała jego żona. Było słodko, zwłaszcza jak potem przyszła pani z oazy z gitarą i grała religijne piosenki. Żydowskie, oczywiście, ale brzmiały zupełnie jak chrześcijańskie... tyle, że po hebrajsku...
Pszczoła: Tak w kwestii słodyczy - i przestrogi, to chciałam dodać, że cała wycieczka widziała, jak panowie sprzedawcy zwilżają śliną ( nie wiem jak to ładniej opisać) palce, aby porozdzielać takie gumowe cukierki na straganie ... Hmmm... no właśnie... A co do piosenek hebrajskich, to pani która je śpiewała wyglądała dokładnie tak jak powinny wyglądać dziewczęta z OAZY. Snuliśmy na ten temat różne teorie...

29.10 Leje.

Mieliśmy ogromnie intensywne plany na ten dzień. Od rana do nocy mieliśmy biegać i zwiedzać, a potem jeszcze zrobić zakupy pamiątkowe. Oczywiście pierwszą wpadką była pobudka. Nie ma szans przed 10-tą! To po prostu niewykonalne. Czułam się za grupę odpowiedzialna, ale grupa wolała się wysypiać. Z trudem zaakceptowałam fakt, że w wakacje się odpoczywa... albo że wypoczynek oznaczać może spanie po prostu. Ale może jakoś się przyzwyczaję ;)
W związku z tym zjedliśmy o 12 śniadanie na starym mieście... cudowne, przepyszne!
Falafel, humus, sałatka izraelska, pity... to właśnie takie smaki chciałam pokazać reszcie wycieczki. Specjalnym bonusem był sok z granatów- świeży, absolutnie doskonały, stał się natychmiast smakowym hitem wycieczki... w przeciwieństwie do Goldstara ;)
Nie poszliśmy do Al Aksy. Nie połaziliśmy po szuku. Ani nigdzie- rozpadał się koszmarny deszcz, który uniemożliwiał zwiedzenie czegokolwiek. Pojechaliśmy do Yad Vashem, tam trochę się przejaśniło, w sensie pogody... w każdym innym sensie zetknęliśmy się ze świadectwem działania naprawdę Ciemnej Strony... wstrząsające, jak każde miejsce upamiętniające ofiary Zagłady. Ku pamięci i przestrodze.

...uciekliśmy przed deszczem do kawiarni. Ale ktoś musiał pójść po samochód. To poszłam. Najpierw po kurtkę od deszczu, zakupując po drodze 2 parasolki. Potem dalej, kupując po drodze kaloszki za 300 NISów. Nie ma to jak z Izraela przywieźć sobie kalosze jako pamiątkę! Samochodu nie dało się wziąć w SzlomoSixcie. Weźmiemy jutro rano. A dziś szybki obiad i bez ekscesów, bo przemoknięcie słabo ekscesom sprzyja...

30.10 Nad Morze Martwe

Brawo, dziś jestem dumna z moich towarzyszy podróży! Wstaliśmy skoroświt o 8rano i pełni energii wsiedliśmy do cudownego wehikułu, białego Hyundaia Accenta, z automatyczna skrzynią biegów. A Złote Miasto żegnało nas słońcem odbijającym się w dachach, minaretach i kopułach... no żesz, dopiero teraz?!
Najpierw za kierownicą zasiadł Kuba, gdyż miał już wcześniej do czynienia z automatem... wyjeżdżanie z miasta bez mapy, oraz z hamulcem wciskanym co i rusz zamiast wyimaginowanego sprzęgła było interesującym przeżyciem, i nie, nikt nie zwymiotował.
Słońce coraz bardziej przygrzewało, śniadanko zjedliśmy w przydrożnej knajpce na stacji benzynowej. Suszyliśmy tam również wilgotne ciuchy, które już naprawdę miały dość deszczu, tak jak i my. I spełniło się nasze życzenie na Pustyni Judzkiej. Ciuchy zaprawdę wyschły, a falafel pożywił nas i nasycił. A woda napoiła. I lody granatowe - cudowne! Przebrałam się w końcu w letnie rzeczy i japonki - nastała chwila na którą czekałam od początku wyprawy. W końcu było tak, jak powinno być. Obraliśmy kierunek - w dół. Coraz niżej i niżej, najpierw było 800 m npm, potem 300... 0... -100... -250... -400... Morze Martwe! Co za widok! W radiu gra jordańska muzyka, w telefonach jordańskie sieci. Dodatkowe atrakcje- ja za kierownicą, automat po raz pierwszy w życiu. Zamieniliśmy się z Kuba w tym momencie, w którym opanował jeżdżenie bez nagłych zahamowań. Za to zrobił masę pięknych zdjęć :)
Pierwszy przystanek: Ein Gedi, plaża. Morze było ciepłe i słone. Zostało dotknięte i pomacane, a nawet spróbowane, nikt nie chciał się taplać w błocie.
Drugi: Ein Gedi rezerwat - zamknięty, bo błoto go zalało. Znalazłam na parkingu 50 NISów, a pan z baru nie chciał nas wpuścić do kibla. Za to wokół było dużo dzikich zwierzątek, zdjęcia zostały zrobione, czyli poniekąd punkt programu odhaczony i wykonany.
Masada: wow, to mój pierwszy raz. Następnym razem wejdę nogami! Robi wrażenie, widok rewelacyjny, twierdza olbrzymia - polecam kontrahenta. Pan w budce sprzedający bilety na kolej linową - wtf? Na siłę próbował rozmawiać ze mną po rosyjsku, jak się w końcu zgodziłam, to się nie zrozumieliśmy i wynikło nieporozumienie. A nie można było od razu be anglit ja się pytam???
Dalej w drogę, dalej pustynią. Widoki niesamowite. Po drodze shawarma w Aradzie, mieście rosyjskich i etiopskich emigrantów. Bardzo dobra! :) Wieczorem, końcu dojechaliśmy do Tel Avivu, ku rozczarowaniu Rotaxa niezahaczając o Dimonę :D
Zapadła noc. Droga całkiem pusta, bez korków nawet. Mży. Zbliżamy się do Aglomeracji.
Wjazd wcale nie był taki oczywisty, ale udało się. Teraz należałoby dojechać do ulicy HaYarkon. Hmmm... Bez mapy słabo. Na wyczucie... cóż, po paru godzinach za kierownicą automatu, oraz pierwszy raz w Tel Avivie za kierownicą w ogóle... hmmm... ale dotarliśmy, tak? I byłam grzeczna w konfrontacji z krzyczącą panią, tak? I nawet dla pana na parkingu byłam całkiem miła, już potem, kiedy okazało się, że damy rade po rosyjsku... A wy paczemu srazu na ruskom nie gawarili? Och... tylko piwo może pomóc...
Pomogło. A właściwie to było wino, którego dużo z Pszczołą wypiłyśmy. Rotax wypił piwo, wierny Goldstarowi, jak zwykle. Kuba się rozłożył i poszedł spać, a reszta z Vitalikiem udała się na zwiedzanie najstarszych części miasta. Neve Tzedek, Florentin. Migdal Shalom. Zajęło nam to czas do późnych godzin nocnych i bardzo rozbolało nam nogi. Jednak uwielbiam spacery po Tel Avivie, najbrzydszym mieście świata z największą ilością najurokliwszych zakątków...

31.10 Na Północ!

I znowu kolejny dzień jeżdżenia. I znowu wstaliśmy późno :) Pierwszy przystanek: Kesaria, czyli Cezarea. Ładnie było. I morze... ech, chciałoby się tak taką willę na plaży... z piękną mozaiką... i w ogóle...
Następny przystanek: Zihron Yaakov. Urocze miasteczko, jedno z pierwszych założonych w czasach nowożytnych przez żydowskich osadników. Dziś Izraelczycy spędzają tu weekendy, próbując win z okolicznych winnic i jedząc przeróżne pyszności w jednej z uroczych restauracyjek na głównym deptaku miasteczka. Głównym, czyli jedynym - właściwie nie ma tu wiele więcej ulic ;)
Tveria nad olbrzymim Kineretem, czyli Tyberiada nad jeziorem Galilejskim. Jakbyście kiedyś mieli ochotę spędzić Szabat w Tyberii, a tak się przy okazji składa, że nie jesteście religijnymi Żydami, to zastanówcie się
poważnie. Wybierzcie Tel Aviv. To rada z dobrego, czystego i niewinnego serca.
No, to poszliśmy wcześnie spać i nalatała na nas papuga.

1.11 Kinneret

Rano (całkiem, całkiem wcześnie!) opuściliśmy wymarłą Tverię. Wpadliśmy po drodze na największe wysypisko śmieci na świecie, znajdujące się pomiędzy Kaną Galilejską a Nazaretem. Nazaret jest jedynym arabskim miastem, i to na terytorium Izraela, a nie Autonomii, które udało nam się zwiedzić. Wycieczka
nie chciała więcej ponawiać eksperymentu... i ja też słowa więcej nie powiem... Żeby tak całkiem nie pogrążać - sok z granatów był bardzo dobry. Potem pojechaliśmy na obiad do Druzów, i było przepysznie, chociaż Druzowie maja jedną wadę - nie piją alkoholu. Zgubiłam się na lokalnym szuku. No i wracamy do TLV. Przez Ramat Gan, w którym odbierzemy Zofię i zabierzemy ją i dużo wina na plażę.
To w skrócie:
1. Nigdy nie daj sobie opowiedzieć całej trasy z uwzględnieniem punktów orientacyjnych, jeśli w życiu ową trasą nie jechałeś, a żadnego punktu nigdy nie widziałeś.
2. Nie kieruj się znakami.
3. Pytaj o drogę tych, co potrafią mówić w tych językach, w których ty też potrafisz.
No, to wstąpiliśmy po Zofię, a potem już Kuba prowadził, bo ja nie miałam siły :D
Zostawiliśmy graty, poszliśmy na zakupy... znowu w sklepie problem z rosyjskim. Pani mówiła po hebrajsku, ale z rosyjskim szykiem w zdaniu i ni cholery nie dało się zrozumieć...
Plaża... ech... dużo wina, dużo śmiechu... i cholernie dużo* kasy za kolację w porcie! A mówiła mama, żeby trefnego nie jeść?!

*cholernie dużo = 500 NISów od osoby, czyli jakieś ponad 300 pln...

2.11 TLV - lazy day

Wstaliśmy późno i po raz pierwszy jesteśmy zupełnie usprawiedliwieni imprezą dnia poprzedniego. OK, ja i Kuba wstaliśmy ciut wcześniej, żeby odstawić samochód Szlomiemu Sixtowi. Udało się. Nie zauważyli tego otarcia, co to je zrobiłam na rondku pod Masadą ;>
Potem tradycyjne serkowo- jogurtowe śniadanko, potem Pszczoła spadła ze schodów i nas olała (na pewno właśnie wtedy już zaplanowała zakup tego radioaktywnego błota!:P), więc poszliśmy na uroczy spacer do Yafo, gdzie oczywiście zjedliśmy pyszną baranią showarmę. A potem błogo robiliśmy nic w knajpie po drodze. I w ogóle błogo spędziliśmy ostatni dzień wycieczki, łapiąc ostatnie promienie słońca przed powrotem do listopadowej Polski. Brrr...

3.11 Powrót

Ponieważ ja zostałam w Tel Avivie jeszcze 2 dni, robiąc nic na plaży, ewentualnie chodząc ulicami miasta i ogólnie oddawałam się przyjemnościom mnogo dostępnym w świętej ziemi Izraela, to może reszta wycieczki w komentarzach opowie, jak wyglądał powrót. A mają co opowiadać! :D
Pszczoła: To cześc reszty wycieczki może opowiedziez, ze ze wzgledu na zakup dużej ilości kosmetyków z morza martwego (błocko do okładania, kremiki, balsamiki) które najprawdopodobniej promieniują zostało uznane za terrorystę/pomocnika terrorystów/przemytnika broni. W związku z czem nie zostało wpuszczone na pokład samolotu, a przeciwnie zostało poddane bardzo, bardzo rutynowej i dłuuuugotrwałej kontroli. Tak szczerze, to się dziwię po co chcieli mnie zostawic w Izraelu, ostatecznie swoich terrorystów mają dosyc... W końcu ( i mam dziwne przeświadczenie, że to dzięki zakupionej chanukiji (cholera wie jak to się pisze) uznali, że mnie wypuszczą ( a ponieważ kolegę Rotaxa zatrzymali ze względu na to, że razem kupowaliśmy
bilety) - nalezałoby stwierdzic , ze nas wypuszczą. I nawet ZAWIEŹLI nas na pokład ( co było niezłą atrakcją i śmiem twierdzic, że wszyscy nam zazdrościli). A ze względu na chanukije to nie dlatego, zeby biła od niej jakas swiatłośc, ale za wzgledu na to, ze nią się tez interesowali, az wreszcie jedna pani mnie o nia zapytała . Powiedziałam więc, że ją sobie zapale ( bo kupiłam też koszerne swieczki) w grudniu... i dodałam NA BOZE NARODZENIE !
A skoro juz tak się rozpisałam, to dodam jeszcze coś, o czym nie wiedzą nawet moi współzwiedzający Izrael. Otóż chciałam powiedziec, że arabowie w Izraelu, są bardzo wkurzający, bardzo. Otóż jeden mnie podrywał. Bardzo przystojny był, bardzo. Patrzył się takimi pięknymi oczami, patrzył i wreszcie stwierdził : jaka ty piękna jestes, ty musisz w swoim kraju jadac WYŁĄCZNIE MIÓD I CZEKOLADE... Tak, teraz rozumiem, skąd w Izraelu tyle KONFLIKÓW SPOŁECZNYCH ;-)

Mega fajne foty z tego wyjazdu, zrobione przez Kubę, można znaleźć na jego fotoblogu, który serdecznie polecam!

No comments: