December 26, 2009

W Królestwie Saby (Etiopia, listopad 2007)

5.11 - Przelot WAW-FRA.

Spotkaliśmy się na lotnisku bladym skoroświtem, w biurze. Porównywaliśmy, kto ma cięższy plecak, żaden nie przekroczył 9 kg. I dobrze, musieliśmy je wziąć jako bagaż podręczny! My, czyli Ewa, Paweł i ja. Go team, go! :D

Obyło się bez kłopotów, dostaliśmy się na samolot.

Pierwszy etap za nami. Ten najłatwiejszy - czy uda nam się zabrać na pokład samolotu lecącego do Addis Abeby? Jesteśmy pracownikami linii lotniczych. Wszyscy mamy bilety typu stand - by. Są tańsze. Ale lecimy tylko w przypadku, gdy w samolocie są miejsca, a obsługa jest na tyle miła, że zgodzi się nas wczekować... no tak, są niby IATA rules, ZZ agreements... i są panie/owie w okienkach. Tym razem udało się! Lecimy, 8 godzin z międzylądowaniem w Chartumie.

Całe szczęście, że w czasie tego międzylądowania w Chartumie nie wypuszczali nas z samolotu! W końcu to wrogie państwo dla naszych linii ;)
Jesteśmy. Teraz wizy. Można je dostać na granicy, trzeba wymienić pieniądze, zapłacić, wypełnić wniosek, odpowiedzieć na parę pytań urzędnika imigracyjnego i już. Dostałam wizę na miesiąc, urzędnik mówił dobrze po angielsku. Wychodzimy.
Taksówka... taaa... tu pierwszy problem. Uparłam się, że musi być żółta, twierdząc, że tak było napisane w przewodniku... najwyraźniej miałam na myśli przewodnik po innym kraju... Wzięliśmy żółty samochód... jakiś... i nawet zawiózł nas tam, gdzie chcieliśmy. Hotelu który miał tam stać nie było. Chyba wszyscy czytaliśmy nie ten przewodnik... Parę innych hoteli proponowało ceny zupełnie nie adekwatne dla potrzeb backpackerów. Jeździliśmy po mieście (och, co za zwiedzanie) ponad godzinę, zanim w końcu znaleźliśmy hotel w rozsądnej cenie. Za to taksówka była droższa. Cóż...
Pan taksówkarz nauczył nas jednego słowa po amharsku. Bo po angielsku nie mówił. Słowo to brzmi mniej więcej "ach", bądź "ych" - jest to taki dźwięk, który wydaje się w Polsce/ Europie, kiedy jest się zdziwionym/przestraszonym/zaskoczonym. Po amharsku znaczy to tyle, co "acha", czyli potwierdzenie, że przyjęło się do wiadomości wypowiedź rozmówcy. Czasem nawet znaczy to, że wyraża się zgodę. Na początku myśleliśmy, że taksówkarz tak bardzo przejmuje się szukaniem hotelu... a on po prostu potakiwał.
Rozgościliśmy się w hotelu, wypiliśmy piwo. Nasze pierwsze etiopskie piwo! :)
Spać idziemy szybko, jutro pobudka o 4:50, będziemy próbować na biletach ZZ lecieć do Bahir Daru.
Poza tym strasznie tu zimno. Nie ma co prawda malarycznych komarów, ale ubrałam wszystko, co miałam i dalej mi zimno! To ma być Afryka?!

Ponadto: lotnisko mają porządne, a ludzie są ładni.

6.11 - Addis Abeba

5 rano. Jeszcze ciemno. Rzeczywiście, wszyscy biegają. Młodzi długonodzy sportowcy, i wolniej ludzie starsi. Każdy bije kolejne rekordy świata.
Lotnisko "domestic" też całkiem OK. Lepiej niż w Odessie. Tylko brak miejsc w samolocie, nie zabraliśmy się. Może uda się jeszcze złapać autobus... Po drodze na dworzec zjedliśmy lokalna jajecznicę na śniadanie. Bardzo dobra!
 Chodzenie po mieście z wielkim plecakiem nie było najwygodniejsze...
 Za to pierwszy dorosły kontakt z Afryką obfitował w nowe widoki i doznania
 Wszystko wokół było niezwykle egzotyczne!
 Czy to zwierzęta, czy ludzie śpiący pokotem na ulicy...
 Zatłoczone i kolorowe bazary:
 Ludzie zajmujący się swoimi sprawami:
Nie udało się również opuścić stolicy autobusem, wszystkie odjeżdżają o 6 rano. Problem był nawet ze znalezieniem lokalnego transportu do dzielnicy Piassa, skąd podobno odjeżdżają minibusy do Bahir Daru i znajdują się tanie hotele. Jakoś nie mieliśmy zamiaru przepłacać 3x, tak jak poprzedniej nocy, a musimy tu zostać jeszcze 1 dzień. W środku dnia nie da się wyjechać poza miasto.
Ostatecznie znaleźliśmy transport, walczyliśmy o niego bardzo dzielnie z kolesiem który chciał nas orżnąć. I właściwie orżnął. A my do 3:30 rano baliśmy się, że busik nie dojedzie.
Rzuciło nam się w oczy:
- lokalna jajecznica na patelniach ze spinaczami- bardzo dobra
- herbata cynamonowa, jeśli uda się dostać ją bez cukru- rewelacja.
- moja pierwsza kawa w życiu!!! -bdb!
- data: dziś jest 26.02.2000 r. Mamy rachunki! :D
- godziny też liczy się inaczej. Doba dzieli się na 12 godzin nocnych i 12 godzin dziennych. Pierwsza godzina dnia to 1:00, czyli wg naszej rachuby - 7:00
- widzieliśmy Lucy!
- spotkaliśmy wycieczkę z Polski! 0_0
- enjera (indżera) jest nie dobra i wygląda jak stara ściera
To coś pod łyżką to enjera, czyli lokalny chleb, robiony ze zboża rosnącego tylko w Etiopii, czyli tefu:
- internet jest bardzo wolny...

7.11 - Bahir Dar.

Droga trwała 10 godzin, a nie 7, jak nam obiecywano. Każdy tu strasznie kłamie i próbuje wyciągnąć kasę. Poza tym zimne noce i brak odpoczynku wywołały u mnie gorączkę :/
Może prochy pomogą.
Po drodze widoki były ładne, ale w busiku było za dużo osób i było ciasno. Tak, wiem, będzie gorzej...

Bahir Dar jest dużo bardziej afrykański niż stolica, tj. spełnia stereotypowe oczekiwania europejskiego turysty: są lepianki z krowiego łajna, czyli ziemi zmieszanej z trawą.
Zjedliśmy pyszną rybę z jeziora Tana, ciacho z wszechobecną kawą, obejrzeliśmy pelikany i zachód słońca nad jeziorem.
Pelikany praktycznie wpadły do tej samej knajpy, też na rybę, tyle, że nie smażoną. Nie wzięły też kawy i ciastka, a nawet piwem wzgardziły!
Ładnie. Piwo też dobre. Knajpa nad jeziorem nastroiła nas pozytywnie do dalszej części podróży. Ponieważ ciągle czuję się przeziębiona, to Paweł z Ewą poszli beze mnie do knajpy. Bardzo lokalnej, bardzo tradycyjnej, pili tradycyjny trunek z miodu robionego przez święte ogromne pszczoły, tej (tedż).
Hotel znaleźliśmy ładny i tani, woda w kranie zimna co prawda, ale tak jest w całym mieście. Za to temperatura powietrza wyższa, bo tu 600 mnpm niżej. Za to boimy się malarycznych komarów, które tu wszędzie słychać, a nawet czasem widać, paskudy!
Ogólne wrażenia: w końcu Afryka, dużo żebraków, którzy ciągle chcą kasę, wszyscy się witają i chcą kasę nawet, jeśli nie są żebrakami. A Ewka robi dzieciakom zdjęcia :D

8.11 - Jezioro Tana.

Nareszcie pobudka o normalnej godzinie! Tzn. o 7:30 już ma czekać na nas wynajęta łódź, która zabierze nas na parę wysp na jeziorze Tana. Jest to jedno z większych jezior w Afryce, gdzieś tu obok niego znajdują się źródła Nilu, a na jednej z wysp, w jednym z klasztorów ponoć ukryta została Arka Przymierza, którą królowej Saby przywiózł na przechowanie król Salomon. Szlomo miał dużo kobiet, jak wiadomo, ale królową Saby musiał upodobać sobie szczególnie. Miał z nią syna Menelika, który był protoplastą dynastii cesarskiej w Etiopii.
Wracając do wyprawy - łódkę załatwił nam koleś z recepcji, który nie wziął za to dodatkowo ani grosza! Miał bardzo fajne włosy, takie małe sterczące dredziki.
Na łódkę dosiadł się z nami sprzedający podobno starożytne księgi religijne. Nie kupiliśmy, oczywiście, nigdy nie wiadomo, czy nie są prawdziwe i czy nie poszlibyśmy za to siedzieć... ale z przyjemnością obejrzeliśmy:
 Oprócz etiopskiego alfabetu były tez bardzo kolorowe obrazki/ikony:
Rejs na półwysep z klasztorami trwał godzinę. Weszłam do jednego tylko i nie urzekło mnie to. Kolorowe i prymitywne malowidła na ścianach, a kościoły z krowiego łajna, takie trochę większe chaty. I to właśnie w nich podobno jest ukryta zaginiona Arka Przymierza.
Powyżej klasztor, poniżej chata:

Za to spacer po lesie bardzo fajny, zobaczyliśmy plantacje kawy. Tzn. w lesie sobie rosną sobie różne krzaki, a niektóre z nich to kawa. No i chodzą tam po tym lesie tubylcy, i zbierają.

Po drodze mijaliśmy też mieszkańców wyspy:

Oraz urocze zatoczki:
Poza tym widzieliśmy hipopotamy i mnóstwo różnych fajnych ptaszysk oraz coś, o czym zapewniano nas, że jest źródłem Nilu. No i oczywiście ludzi jeziora, którymi swoimi małymi łódeczkami z trzciny transportowali przez jezioro różności, bądź łowili ryby:
Wycieczka rozłożyła mnie totalnie, Ewka i Paweł znowu poszli na tej i kawę, a ja spać. A jutro znowu podróż autobusem, 6-7 godzin podobno...

9.11 - Autobusem do Gonderu.

Znowu pobudka skoroświt i marsz na dworzec. Autobus jest tani, ale pełny... już się baliśmy, że będziemy musieli jechać na stojąco. Na szczęście zrobiliśmy zamieszanie i miejsca się znalazły. No i droga trwała tylko 3,5 godziny! :) To pozwoliło nam zaoszczędzić dzień. I co z tego, skoro mnie rozłożyło? Pozostali poszli zwiedzać zamki, a ja mogłam tylko paść i spać... Na szczęście po wyspaniu się poszło lepiej, zobaczyłam zamki, spotkałam resztę wycieczki i zakupiliśmy wycieczkę w góry Siemen.
XVI-wieczne zamki z kamienia, zupełnie jak w średniowiecznej Europie. Zaskakujące, warte polecenia :)
Zamki są zupełnie europejskie!

Powstały w XVI w.

Były głównym centrum cesarstwa przez ok. 200 lat.
Aby w końcu popaść w ruinę...
Tej wyprawy strasznie się boję, spanie w namiocie w górach przy temperaturze -3 stopnie to nie coś, co powinnam robić w moim stanie zdrowia. Zostanę w Debark i tam poczekam na resztę wyprawy, dzień wypoczynku powinien mi dobrze zrobić... Jak na razie jest źle, ropny katar, brak sił i apetytu. Muszę zacząć brać antybiotyk...
A Ewa i Paweł znowu mieli miły wieczór z tejem i lokalnym piwem... Ech, co za pech!

10.11 - Góry Siemen - przynajmniej dla niektórych.

Dojechaliśmy do Debark, oczywiście wyjechaliśmy skoroświt, przed 6 rano, bo tu inaczej się da. W Debark śniadanie, którego nie byłam w stanie przełknąć. Po czym wycieczka ruszyła dalej, a ja zostałam z misją wyzdrowienia i załatwienia transportu z Debark do Shire na poniedziałek rano. No nie wiem o co chodzi z tą Etiopią, Tolkien to wakacje spędzał co roku, czy co? Gonder, Shire... A całość to chyba trochę Mordor, gdzie zaległy cienie...
Debrak to wiocha położona na wysokości 2800 npm. Ciąg lepianek po obu stronach ulicy... a ja czuję się koszmarnie.
 Świt w górach Siemen.
 Ulice Debark.
Dziewczynka w tradycyjnej białej płachcie, używanej jako płaszcz, koc, okrycie głowy, sukienka, spódnica i co tylko się da. Na krawędziach wplecione są kolorowe nitki w barwach Etiopii, czyli czerwone, żółte i zielone.
Czy wspomniałam, że Etiopczycy, to piękni ludzie? :)
Poza tym okazało się, że nie da się z Debark pojechać do Shire, trzeba by kogoś za kasę wysłać do Gonderu, żeby kupił bilety i zajął miejsca. To chyba w sumie dobrze, że zostałam, bo na szczęście jest jeszcze jakiś autobus, i mogę to sama załatwić.
Droga powrotna trwała 5 godzin! Kierowca zatrzymywał się w każdej wsi i ucinał pogawędkę z mieszkańcami. Oczywiście nikt słowa nie powiedział. Powinno być takie powiedzenie: afrykańska cierpliwość...
Przed wyjazdem z Debark wywiązała się tam dziwna rozgrywka między miejscowymi: jeden koleś miał rekomendację po polsku, zaofiarował się, że pojedzie i kupi bilety. Ale drugi, właściciel hotelu, powiedział, że to oszust, i że on to zrobi, taniej. Więc odebrałam kasę i powiedziałam, że mam to w nosie i że sama sobie załatwię.
Właściciel hotelu pomógł mi z autobusem i pojechał ze mną, mimo, że nie chciałam pomocy. Twierdził, że ma swoje sprawy w Gonderze. Potem na miejscu załatwił mi hotel w cenie dla miejscowych (bardzo dobry zresztą), pomógł z biletami i zabrał na wycieczkę na kampus uniwersytecki. Twierdził, że wkurzają go oszuści, bo robią krajowi zły PR, a on dba o rozwój etiopskiej turystyki i dlatego mi pomaga, żebym miała dobre wrażenia z kraju. I to prawda, zadziałało, dzięki niemu nie przekreślam tego kraju zupełnie...
Biniam ma 20 lat, wybiera się właśnie na studia, zna bardzo dobrze angielski, zamierza studiować political sciences. Jest naprawdę rozgarnięty, dużo pyta, chce się uczyć. Miło się gada, a ceny wszędzie dzięki niemu jak dla tubylców. Zobaczymy, czy i ile jutro za to zapłacę... ;)

11.11 - Gonder again.

Odpoczęłam. Antybiotyk pomógł. Nawet zaczęłam jeść, głównie dlatego, że znalazły się banany. Moi lokalni przyjaciele zabrali mnie na wycieczkę, załatwiliśmy bilety, zrobiłam zakupy, czyli kupiłam mnóstwo etiopskich szmat na pamiątki.
 Bazarek w Gonderze.
Moi etiopscy koledzy, którzy bardzo mi pomogli. :)
A potem zabrali do lokalnej knajpki folklorystycznej, ze śpiewami i tańcami. Było przecudownie, tańczyliśmy, śpiewaliśmy... mały zgrzyt nastąpił przy płaceniu, kiedy kelnerka zażądała za mnie 2x więcej niż za resztę- chłopaki się postawili i powiedzieli, że ja też jestem Etiopką, że jestem z nimi i że mam płacić tak jak wszyscy. Wyszliśmy stamtąd, a moi kumple strasznie się wkurzyli.
 Lokalna kapela folkowa.
Ta pani chodzi w kółko, staje przed każdym gościem i śpiewa do niego o nim, na poczekaniu improwizując historię życia danego człowieka. Tańczy przy tym, ruszając charakterystycznie ramionami. Taki gość zwykle wstaje i tańczy razem z nią.
Wszyscy ubrani oczywiście w tradycyjne stroje. Etiopczycy noszą się na biało, ich bawełniane stroje haftowane są kolorowymi nićmi, bądź nici te wplatane są w samą tkaninę.
Mężczyźni noszą białe spodnie i tuniki, przepasani są kolorowymi kocami z grubszej tkaniny. Średnia wysokość w Etiopii wynosi 2000 m.n.p.m., więc w nocy potrafi być naprawdę chłodno.
Potem pojechaliśmy do night clubu. Piliśmy mnóstwo piwa, a ja świetnie się bawiłam. I przeziębienie mi przeszło! :D
A jutro do Shire, a stamtąd do Axum. Zobaczymy, ile to potrwa...

12.11 - esencją Etiopii są autobusy...

Podróż do Shire trwała 12h. Autobusem. Z małym przystankiem w środku, 15 minut na siusiu, picie i jedzenie... Toaleta... pomińmy tę kwestię milczeniem... toalety w Afryce są... INNE.
Ciężko szło przez okno autobusu, ale zapewniam, że zachód słońca był piękny i malowniczy. :)
Autobusy są pełne po brzegi, nawet na długich odcinkach ludzie podróżują na stojące. Oczywiście bagaże są na dachu, a pod nogami kury i kozy. Kierowca na pełny regulator puszcza etiopską muzykę, bardzo wesołą i skoczną. Ponieważ drogi są w bardzo złym stanie, bez asfaltu, wąskie i pełne zakrętów, a autobus jest w stanie rozwinąć prędkość najwyżej 30 km/h, to przejechanie 300 km zajmuje praktycznie cały dzień. Podróż odbywa się tylko za dnia, ze względu na stan dróg właśnie. Ludzie dzielą się tym, co mają do jedzenia. Dzieci przypięte płachtą do pleców matek nawet nie pisną.
O zachodzie słońca dotarliśmy na miejsce, a raczej prawie, bo celem było Axum, ale nie załapaliśmy się już na autobus. Po zmierzchu nie jeżdżą. Za to próbowaliśmy pojechać z jednym panem dżipem, ale targował się po etiopsku, a my po ludzku, więc się nie dogadaliśmy. Różnica polega na tym, że po ludzku rzuca się cenę wygórowaną 2x i schodzi z niej do poziomu, który chce się dostać, a po etiopsku rzuca się cenę 10 razy wyższą i nie opuszcza się jej wcale. Co skutkuje brakiem kursu dla pana, a noclegiem w Shire dla nas. Całkiem w porządku zresztą, a w knajpie nawet omlet był.
Znużeni poszliśmy szybko spać, czekał nas kolejny dzień i kolejny autobus...

13.11 - Axum.

Tym razem podróż była niezwykle krótka, jak na lokalne warunki, zaledwie 1,5h. Za to tłok jak zwykle:
 Paweł spotkał w Axum kobietę swojego życia... ;)
 Ulice miasteczka:
 Zwierzyny dużo... 
 A dla chętnych na modne golenie:
 Można też kupić prezenty:
Ale najważniejsze oczywiście były zabytki, czyli grobowce i budowle z czasów królestwa Saby. Czułam się jak Indiana Jones!
 Starożytne obeliski sprzed 3 tys. lat:
 Niektóre się z czasem zawaliły, ten był naprawdę olbrzymi!
 Historyczne miejsca używa się do uprawy roli i wypasu bydła. Nic nie może się zmarnować.
 Oj, bo ja tak lubię wielbłądy, a ten jest taki malusi!
 W Axum można też było zadzwonić, w razie potrzeby:
 Albo odpocząć w uroczej scenerii... ;)
 Po całym dniu zwiedzania należał się prysznic!
 A po przygodach, zasłużony odpoczynek przy zimnym piwie:
Szybkie szukanie noclegu, śniadanie... zwiedzanie, zakupy, zwiedzanie...
Hotel niezły, bez pluskiew, internet nie działa, telefony też słabo. Prysznic jak wyżej.
Zostaliśmy zaproszeni przez lokalnego nauczyciela angielskiego na lekcję. Odpowiadaliśmy na pytania Bardzo Propagandowe i byliśmy Politycznie Poprawni. Cóż, trudno, czasem trzeba...
Poza tym ludzie naciągali, ile wlezie, i na każdym kroku jak zwykle. Ale i tak kupiliśmy MNÓSTWO! Nie mieściło się w plecakach! A to dopiero połowa wycieczki!
Jadłam omlet przez cały dzień. Nie jeden, w sumie pewnie ze 3 sztuki... Ale oprócz omletu można było zjeść tylko kozę. Chicken burger też okazał się być zrobiony z kozy. Ewka już też nie może, wzięła makaron z sosem pomidorowym. Ale tu poza dniami postnymi nie można zjeść nie-mięsa...
Mamy już dość autobusów, następny odcinek przelecimy samolotem: 1 godzina, zamiast 36. 36x krócej, 100x wygodniej i tylko 10x razy drożej.

14 - 16.11 - Powietrzem do Lalibeli.

Widoki z samolotu były absolutnie niesamowite! I jesteśmy wypoczęci! Przyjechaliśmy wcześnie do Lalibeli i szybko znaleźliśmy hotel z widokiem na, no, no, zgadnijcie? - góry! :D
Widoki z Lalibeli.
Głównym powodem wizyty w Lalibeli są kościoły wykute w skale w XII w. Nie jak w Petrze, w zboczu, ale wykuwano je począwszy od szczytu wzgórza w głąb. Z daleka nic nie widać, normalne wzgórza, jak wszędzie w Etiopii. Wchodzimy na szczyt, i widzimy:
Podchodzimy jeszcze bliżej, i spoglądamy w 10-12-metrową dziurę, w której wykuty jest kościół. Każdy zrobiony jest z jednej bryły, wydrążonej w środku góry. Pomiędzy dziurami są korytarze, które łączą poszczególne kościoły w jeden kompleks, w którym łatwo się ukryć. Te kościoły do dzisiaj są czynne, a pielgrzymi z całego kraju modlą się tutaj w przeróżnych intencjach.
Są tam oczywiście księża:
Czasem od jednego do drugiego kościoła przechodzi się wydrążonym w skale tunelem:
Nie są tylko proste bryły, ukształtowane są tak, jakby to były normalne budynki zbudowane z cegieł czy kamieni. Z systemami odwadniania, balkonami, pomostami.
Tuz za kompleksem kościołów jest wioska. Lalibela jest praktycznie malutkim miasteczkiem, z niewielkim zapleczem dla turystów, a jej mieszkańcy żyją w takich samych warunkach od setek lat:

Do jednej z takich chatek zostaliśmy zaproszeni na herbatkę. Gospodyni pokazała nam swój rodzinny album ze zdjęciami. Walizka jest szafą, na podłodze świeże siano. Chatka jest okrągła, z jednym wejściem i dwoma oknami. Cała ulepiona z kliny, kryta strzechą. Wszystkie sprzęty leżą w kątach na podłodze, również posłania całej rodziny.
Ponieważ my nie mówiliśmy po amharsku, a gospodyni w żadnym nam znanym języku, to porozumiewaliśmy się na migi. Pani ma trójkę dzieci, niektóre wyemigrowały do USA.
Herbata się parzy! :)
Wioska naprawdę była widocznie biedna. Na każdym kroku spotykaliśmy dzieci proszące o sponsorowanie im szkoły. Podobno część z nich to naciągacze, jednak prosili o kwoty w wysokości 50 EUR miesięcznie, co miało zapewnić im dach nad głową, wyżywienie i książki. Z naszej perspektywy to prawie nic, a jeśli miałoby to komuś pomóc... to dlaczego nie?
Po wyjściu z zaprzyjaźnionej chatki spotkaliśmy te dziewczynki. Siadłam na kamieniu, żeby sprawdzić, jak się ma mój rozwalony but - część podeszwy się odkleiła. Obok mnie usiadła jedna z dziewczynek i zapytała, czy mam jeszcze więcej butów niż te. Powiedziałam, że tak. To czym w takim razie te popsute mogłabym jej dać, ona sobie sklei, bo nie ma żadnych. Spojrzałam na jej bose stopy... i do końca podróży chodziłam w sandałach, a w drodze powrotnej założyłam do nich podwójne skarpetki.
Po dniu pełnym wrażeń przyszła pora na tedż (tejj). To alkohol robiony z lokalnego miodu, który produkują pszczoły większe od chrabąszczy!
A chodząc po Lalibeli odrywaliśmy co raz to nowe cuda architektury i techniki...
Zwłaszcza techniki:
Kolejnego dnia pojechaliśmy zwiedzać kolejne kościoły, tym razem zbudowane w jaskiniach za miasteczkiem. Droga, jak zwykle, dostarczyła wrażeń:
Na miejscu spotkaliśmy kolejne tłumy dzieci, tym razem raczej ciekawych przybyszy, niż żebrzących.
Oraz ciężko pracującą młodzież:
A wioski na okolicznych wzgórzach wyglądały tak:
Lalibela pobiła wszelkie rekordy. Kościoły wykute w skale robią absolutnie niesamowite wrażenie. Nie mogą równać się z zupełnie niczym innym! Było wyjątkowo miło, wieczory w lokalnych knajpkach przyjemne, jedzenie ok, kawa w chatce Baby Jagi - wow! Polscy historycy sztuki konserwujący malowidła ścienne, wojujący z zabobonnymi duchownymi... Dzieci żebrzące o kasę na szkołę... Zakupy, zakupy...
Dodam tylko, że znowu były kłopoty z targowaniem się o transport, próbowaliśmy pojechać dalej wygodniej niż autobusem... ale nie dało się. Ciężko dogadać się z tubylcami. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z rasizmem w stosunku do siebie, dopiero tu...

17 - 18.11 Autobus 2-dniowy

Wracamy do Addis Abeby, zajmie nam to 2 dni, po 12h w autobusie, a każdy dzień z 15 minutową przerwą w środku drogi. Oczywiście pobudka o 4:30 rano. Po drodze omlet, pomarańcze i banany. I TOALETA. To był szok. Narysowałam to:
 Po tej traumie już było mi absolutnie wszystko jedno... zatrułam się też czymś...

19.11 - Ucieczka do domu.

Złe samopoczucie i ogólnie niefajny klimat generowany przez tubylców sprawił, że nie zdecydowałam się kontynuować podróży dalej, do Dire Dawa. Wieczorem udaliśmy się na lotnisko - wszyscy mieliśmy dość, a ja jeszcze popsuty żołądek.

20.11 - Europa

Nigdy wcześniej nie powiedziałabym, że kanapka na lotnisku we Frankfurcie może być taka przepyszna! Mit Schinke und Kase! A co? Zasłużyłam!
Ten powrót był tak miły, że nawet listopad nie przeszkadzał AŻ tak ;)

26.12.2009 -  Refleksja po 2 latach ;)

Nie pamiętam tych nieprzyjemności prawie zupełnie! Pojechałabym tam jeszcze raz! W końcu nawet wśród tubylców były pozytywne postaci - pamiętam ich dobrze, a tych nieprzyjemnych wcale. Niemniej jednak, jeśli ktoś jest mało odporny psychicznie i higienicznie, to polecam raczej podróżowanie zorganizowane przez specjalistów...

No comments: