December 26, 2009

Kraina Tysiąca Wysp - Indonezja 2009

13.07 - Początek

Na początku był spakowany plecak... i pobudka o świcie. Jak wyglądają przygotowania do takiej podróży? Przewodnik Lonely Planet czytywałam już od paru miesięcy. Zwykle używam Lonely Planet i sprawdzają się w 70-80%, w zależności od kraju. Poza tym ostatnio można je dostać w postaci pdfów i mobich, więc nie trzeba dźwigać ciężkiej cegły, tylko ładuje się do kindla, albo nawet komórki i już! Wracając do przygotowań: w końcu przebrnęłam przez najbardziej interesujące mnie fragmenty dotyczące Jawy, Bali, Borneo i Lomboku. Dzięki temu powstał Plan.
Plan uzupełniony został o wyguglane informacje, zakupione zostały bilety lotnicze. Ten na trasie WAW-KBP-BKK-KBP-WAW kupiłam już w kwietniu. Bilety należy kupować ok. 3-4 miesiące przed wyjazdem, żeby dostać w dobrej cenie. Czemu przez BKK (Bangkok)? Bo bezpośrednio do Indonezji, albo SIN (Singapur) lub KUL (Kuala Lumpur) da się dolecieć, oczywiście, ale za 1-1,5 tys. zł więcej. SIN i KUL są dobrymi miejscami do przesiadek, stamtąd można polecieć już niemalże w dowolne miejsce Indonezji, z Europy dostać się można jedynie do Dżakarty albo na Bali.
Ja wybrałam SIN, bo prościej jest zobaczyć to miasto w jeden dzień, który sobie na nie zaplanowałam, a poza tym wydaje się warte zobaczenia... Taki NYC Dalekiego Wschodu, tylko że sterylnie czysty... Ale wróćmy do biletów. Lokalne przeloty w Azji odbywać się będą w Air Asia - tanie azjatyckie linie, można kupić bilety przez internet, a także wczekować się on-line. To dużo ułatwia. Np. mam nadzieję, że dzięki temu uniknę wykupienia wizy tajskiej w drodze do Indonezji ;) Taki plan zakłada lot na 3,5 tygodnia jedynie z bagażem podręcznym. Da się, wszystko się da. W końcu co jest potrzebne w tropikalnym klimacie? Właściwie to tylko krem z filtrem UV! ;)
W każdym razie w poniedziałkowy skoroświt ruszyłam na lotnisko uzbrojona w 5-kilogramowy plecak o pojemności 35 l i w Plan. Tak, jasne, że wzięłam też kasę, paszport, bilet (a konkretnie to numer biletu i wydruk karty pokładowej) itp. Ale to oczywiste, nie? :) Szczerze mówiąc, dodatkowe 3 kg miałam skitrane tu i tam, ale... nobody's perfect! ;)

Odlot!

Aerosvitem do Kijowa. Samolot odleciał prawie o czasie, było całkiem wygodnie, i dobre przekąski (jak ktoś lubi chrupki ;)) Wygodne i tanie połączenie, nie trzeba za długo czekać na lotnisku w Kijowie.

Przesiadka w Kijowie

Szybko poszło, security zaskakująco sensowne, nie tak ich zapamiętałam. ;) W każdym razie przeszłam praktycznie z jednego samolotu do drugiego, i drugi odleciał o czasie. Był bardzo wygodny, normalne B-767. Jedzenie znośne, jak na samolotowe, miałam z gorszymi przypadkami do czynienia. W kółko leciały filmy z ukraińskim dubbingiem, co było trochę irytujące...

14.07. Znowu przesiadka - Bangkok

Państwo w ukraińskich liniach nie poradzili sobie ze zmianą czasu - uparcie twierdzili, ze lądowanie będzie o 4:30 czasu lokalnego, ale okazało się, ze była to 3:30. Cóż, trudno- spowodowało to tylko godzinę czekania więcej, niż zakładałam.
Przesiadka bez wychodzenia ze strefy tranzytowej udała się bez problemów - trzeba tylko lecieć taką linią, która ma opcję web C/I. Ja poleciałam Air Asia do Singapuru - bardzo fajna linia, dobre jedzenie (ale dodatkowo płatne), nowe, czyste samoloty. A czas w strefie tranzytowej w BKK można sobie zorganizować w licznych, otwartych na okrągło sklepach i restauracjach. No i nie wolno dać się wysłać obsłudze do imigracji po wizę!

Singapur - Ciekawe co z tą gumą do żucia?

Czysto, cywilizowanie, lotnisko świetnie zorganizowane, transport publiczny również. Chociaż nie jest aż tak sterylnie, jak się spodziewałam, zwłaszcza w Little India ;)
Ale po kolei:
1. Gumę do żucia wwiozłam.
2. Sprawdziłam sobie, co i gdzie tam lata. A, tak, na wszelki wypadek ;)
3. Pojechałam pociągiem do Little India.
4. Znalazłam hostel, zamieszkałam w pokoju 3-osobowym z Holendrem i brytyjskim Hindusem. Drogo, prawie jak w Europie.
5. Zjadłam humus i falafla na Arab Street. Były naprawdę takie jak trzeba!
6. Zapachy, zapachy, zapachy... azjatyckiej kuchni... otaczają mnie... cudowne!
7. Centrum finansowe, szkło i metal, oraz malutkie kolonialne domeczki z pubami i restauracjami dla finansistów - ładnie, ale...
8. ... Chinatown duuuużo lepiej!
9. Oraz kupiłam smoka.
10. Oraz wypiłam piwo i zjadłam vegie kormę :)
11. Nawet trochę poszłam spać.
Azja, Azja, Azja... nawet taka ciut bardziej zadbana, ale to i tak jest to! :)

15.07 Jawa

Podróż z Singapuru do Yogyakarty odbyła się bez absolutnie żadnych przygód, wpadek i innych takich. Nie ma nawet o czym napisać... Straszne. Poza tym tak, przyznaję się, poszłam na łatwiznę. Przyjechałam z lotniska taksówką prosto pod losmenu (czyli taniego hotelu ;)), który co prawda był pełny, ale zaraz sie znalazł jakiś naganiacz, który zaprowadził mnie do innego. Jest tam taka ulica, gdzie mieszkają bakpakerzy. Bez porównania z Kao San w BKK, ale tez miła. Indonezyjczycy są mili i uśmiechnięci, zagadują, nawet jeśli nie znają angielskiego. Hotel fajny, pokój z łazienką- uch, burżujsko! No to zrucam graty, i w miasto.
Dałam się naciągnać na batik natychmiast po wyjściu z hotelu. Oraz na wycieczkę motorbajkiem po mieście, prosto do galerii robiącej lalki do teatru cieni. Z bawolej skory, specjalnie do jawajskiego teatru cieni, a takie bawoły, to tylko na Sulawesi (Celebesie) rosną...

Potem spacerek, parę cennych rad od mieszkanńca miasta, który nie chciał mi niczego sprzedać, tylko pogadać i pomoc - bardzo doceniam. Kolejny batik, nudle ze straganu, na poczekaniu usmażone w woku z niewiadomoczym- ech, zżycie jest absolutnie piękne!
Znowu spacer... tak jakoś zamiast spać, to dospacerowałam do knajpy "Lucyfer" z muzyką na żywo - swingujący jazz itp. w wykonaniu lokalnych muzyków. I mnóstwo ludzi, i mnóstwo piwa... wakacje, wakacje! :D
A tu kolejna knajpa z kolejną kapelą, która grała muzykę The Doors. Naprawdę świetnie!

16.07 Yogyakarta- kulturowa stolica Jawy

Kto rano wstaje, ten ma więcej do roboty. Kolejna porcja Yogyi, Kraton - pałac sułtana, pałac wodny, zespół hinduistycznych świątyń Prambanan, a wieczorem, na tle tych świątyń, balet Ramayana w amfiteatrze. Brzmi krótko, ale było bardzo długo. I bardzo satysfakcjonująco. Poza tym, jak co dzień w dalekich krajach, codziennie się kogoś poznaje, niektórzy są fajni i interesujący, inni mniej. Tym razem była holenderska rodzina, przemili ludzie, małżenstwo z prawie dorosłymi nastolatkami. Jeżdżą na bakpakerskie wakacje od zawsze, w Indonezji są 8-my raz, a pan mówił w bahasa indonesia! Bo jak był tu 30 lat temu, to nikt nie mówił po angielsku, więc nie miał opcji :)
Co do świątyń - po Angkor wszystko jest tylko nędzną namiastką i wygląda tak samo... i potem jak tu na zdjęciach rozpoznać? Pałac - przyjemnie sułtan sobie żyl, tyle powiem. A Ramayana - wow, ale show!
Pełnej, 4-dniowej wersji bym nie zniosła, ale skrócona 2-godzinna jest w sam raz dla ograniczonego Europejczyka, który nigdy nie zrozumie sensu wszystkich gestów i symboli. I tym razem nawet się o to nie pokuszę. ;)

17.07 Przygoda ;)

A właśnie, że nie wykupię wycieczki do Borobudur! Ja sama pojadę, sama, sama, sama! I pojechałam. Ależ było naciąganie, ależ walka. Nie zawsze wygrana, muszę przyznać. Dałam się wkręcić, znowu. W sumie finansowo wyszło na tyle samo, co w biurze, ale ileż fanu! Jazda w rozklekotanym autobusie na stojąco, przy otwartych drzwiach - bezcenne. :D
W każdym razie dotarłam na miejsce, oraz z niego wróciłam. Borobudur robi wrażenie, jest wielkim kawałem rzeźbionego kamienia. Szkoda tylko, ze oblazły go turystyczne mrówki - nie dało się pobyć sam na sam z tym miejscem, a miało w sobie jakąś taką magię, którą przyjemnie byłoby odczuć w ciszy i spokoju...

Merapi Wielki Wulkan

Chodzi o to, żeby włazić na wulkan w nocy, bo wtedy można z niego obejrzeć wschód słońca. Tylko trzeba się wcześniej wyspać i nie pić araku. Dobrze byłoby też mieć latarkę-czołówkę. Dobrze, ze miałam długie buty i polar... Nie chciałabym się tu za dużo wywnętrzać ze swoich uczuć względem siebie samej, przewodników i reszty wycieczki w trakcie wchodzenia na górę. W każdym razie wszyscy przeżyli i mają się dobrze. Głównie mam te uczucia w stosunku do siebie, bo przecież nikt mi nie kazał tam iść! Ale potem oni nie chcieli mnie zostawić w 2/3 drogi, wiec do nich też trochę mam. Moje nogi nie chciały trafiać w te miejsca, w które powinny, i to nie tylko dlatego, ze było ciemno i trzymając latarkę w reku mogłam albo świecić, albo utrzymywać równowagę, ale byłam tez wykończona po aktywnościach całego dnia, więc na aktywność nocną zabrakło mi energii...
Weszłam. Nie wiem, jak to się stało. Nie rozumiem do tej pory. Na wysokości ok. 2500 m powietrze zrobiło się rzadsze, a dym z wulkanu gęściejszy. Ścierpły mi palce, straciłam czucie. Typowa reakcja na wysokość... Po paru minutach przeszło, ale już myślałam, ze umarłam, a sądząc po zapachu wokół to musiałam pójść prosto do piekła. Na krawędzi krateru, zamiast podziwiać rzeczony wschód słońca, zwinęłam się w kłębek na plecaku i zasnęłam na pół godziny - potem zerwali mnie w drogę powrotna.
Niemniej jednak wschód słońca zobaczyłam, i naprawdę było warto! Trzeba tylko se lepiej do takich eskapad przygotowywać, dostałam więc nauczkę.
Niby powinno być lepiej, bo widno... ale grunt był sypkimi kamieniami, sypkim piaskiem i w ogóle sypkim wszystkim, wiec uciekał spod nóg, aż nabawiłam się paru otarć tu i tam. W sensie poupadkowych. Otarcia na stopach tez się pojawiły, oczywiście. Pobutowe.
Cale te koszmarne 10 godzin złagodził jedynie banana pancake, który był absolutnie przepyszny, zwłaszcza, że podany tuz po zejściu! ;) No, dobra, oczywiście, że było super, zrobiłabym to jeszcze raz, i jeszcze raz! Warto się wspiąć, warto cierpieć, widok zapiera dech w piersiach! I nie mówię o chorobie wysokościowej (Merapi ma 2911 m n.p.m.), tylko o WRAŻENIU ESTETYCZNYM. O. Tylko, proszę blondynki, następnym razem jednak proszę użyć ROZUMU.

18.07 Przymusowy przystanek

Padłam, umarłam, zabił mnie wulkan. Zamiast więc zgodnie z planem jechać do Bandung, zostałam na parę godzin snu w Yogyi oraz zakupiłam bilet na nocny pociąg tamże. Bisnis klasa. ;)
Nie zrobiłam zdjęcia w środku, cóż za błąd! W każdym razie nie spało się tam najlepiej, oraz okazało się, że w transporcie publicznym w Indonezji można palić. Pana obok poprosiłam, żeby zgasił, ale tych panów było w wagonie (bez przedziałów) paru... Na każdym przystanku wsiadały tabuny sprzedawców różnych różności. Od wody, napojów i przekąsek, do wyrobów skórzanych i innych niewiadomojakich. I każdy głośno krzyczał, i zachwalał towary. Po 8 godzinach wyginania ciała w różne strony dojechałam na miejsce... po to tylko, żeby wsiąść do autobusu.

19.07 Długa droga z nieplanowanym zakończeniem.

Przeżyłam pociąg do Bandung, ale jeszcze było mi mało, wiec wsiadłam do autobusu do Bogor. W Bogor znajdują się jedne z największych w Azji ogrodów botanicznych, założone jeszcze bodaj w XVIII w. przez Holendrów. No i korzystając z okazji, że musiałam jechać do Jakarty, (mimo że właściwie wolałabym jej uniknąć) postanowiłam "zawinąć" do Bogor i zrelaksować się w owych ogrodach. No i twardo bez taksówek i wynajmowania transportu. Tak więc, zgodnie z życzeniem, autobus wiózł mnie ponad 5 godzin. Po drodze znowu wsiadali sprzedawcy różności, bardzo głośno obwieszczając, co mają do zaoferowania. Wsiadali tez "ludowi" muzycy, grając i zbierając datki. Kierowca specjalnie się zatrzymywał, żeby wpuścić tych wszystkich ciężko pracujących na swoją porcje ryżu ludzi. Muzycy mi się bardzo spodobali, była to miła, wesoła muzyka, nadająca się dla europejskiego ucha, a to przecież rzadkość w tym rejonie świata. Graja na bębenkach i gitarach, śpiewając do tego. Instrumenty zwykle zrobione są domowymi sposobami z tego, co akurat się nadało: z plastikowych butelek, kawałków drewna, zużytych puszek, itp.
I tak wesoło dojechaliśmy do Bogor, gdzie wyrzucono mnie na rogatkach. A ja dalej twardo, tym razem komunikacją miejską. Udało się dotrzeć do rejonu hoteli - każdy był pełny, okazało się, że jest jakieś święto religijne, nie udało mi się dowiedzieć jakie, bo to przerastało moje możliwości komunikacyjne... w każdym razie zaczął się długi weekend i Jawajczycy hurtem właśnie do Bogor postanowili przyjechać. W tych okolicznościach pozostało mi tylko wsiąść do pociągu do Jakarty... Bogor pozostawił po sobie złe wspomnienie - ludzie mniej mili jacyś, stacja schowana głęboko, wszędzie ciężko dotrzeć. No i nie zobaczyłam w końcu ogrodów - w pewnym momencie stałam się CAŁA nienawiścią, z niewyspania, głodu i niewygody... A w Jakarcie w pierwszym hotelu miły pokój, czysty prysznic, trochę snu i od razu lepiej.
Potem ulubione nudle z niewiadomoczym, Bintang Beer w towarzystwie 2 sarkastycznych Brytoli... dobra koncówka słabszego dnia.

20.07 Miasto

Nie miałam w pierwotnym planie zwiedzania Jakarty. Ze wszystkich miejsc w Indonezji wydawała się być najmniej interesująca... jednak okoliczności mnie do tego zmusiły, więc postanowiłam zobaczyć, co się da.
W tym celu wynajęłam bajaja (badżdża), czyli indonezyjską moto-rykszę. Niestety po drodze złapaliśmy gumę. :)
Polecam dzielnicę Kota - stare kolonialne centrum. Troszkę trąci Amsterdamem. Niestety bardzo zniszczone, przez cale lata nikt o to nie dbał, dopiero teraz Jakartyjcycy zorientowali się, że warto coś z tym zrobić. Mnóstwo młodych ludzi się tam kreci, za nimi ciągną sprzedawcy przekąsek. Można zobaczyć stroje i samochody z ostatnich chwil epoki kolonialnej Indonezji. Uroczo, szkoda tylko, ze w dachach świetnych niegdyś budynków dziury... Miły spacer zakończyłam przejażdżką ojekiem (odżekiem) - motorowerową taksówką. Szybko i sprawnie zabierze cię tam, gdzie zechcesz, za niewielka opłata (o ile się dobrze potargujesz). A ileż przy tym emocji! W jednym z największych miast Azji ruch uliczny musi być emocjonujący, po prostu, zwłaszcza na jednośladzie...
Po dniu pełnym wrażeń najlepsze jest jedzenie przygotowywane przez ulicznych sprzedawców. Obok stoiska zwykle rozłożone są na chodniku/ulicy maty, na których można zasiąść ze świeżo przygotowaną potrawą. Jeśli boicie się ulicznego jedzenia, to... może zostańcie w domu na schabowym? :P

21.07 Kolejny leniwy dzień w stolicy

Na śniadanie banana pancake. Potem masaż. Bilety kupione, pokój zmieniony. Z planów na dziś: wysłać pocztówki. Nie muszę dzisiaj nic robić, mam w końcu urodziny! W zwiaązku z tym zjem zaraz coś przepysznego, o!

A jednak przygody mnie dopadły... ;)

Poszłam na spacer wczesnym popołudniem. Na spacerze napotkałam lokalnego rastamana, a właściwie to on napotkał mnie, i zaprosiłl pod swój most.
Hu jest ulicznym muzykiem- wsiada do miejskich autobusów i gra w nich, za co zbiera pieniądze. Dzisiaj pieniądze zbierałam ja, do opakowania po kawie. Objechaliśmy w ten sposób kawał miasta, zebraliśmy około dolara. Ale czad! Potem spotkaliśmy kolegów Hu, którzy również są ulicznymi muzykami - część, jak Hu, gra na gitarze, część na bębenkach, i innych, przeróżnych instrumentach, mniej lub bardziej domowej roboty.
Indonezyjczycy potrafią zrobić instrument muzyczny z absolutnie wszystkiego! Koledzy zaśpiewali mi mnóstwo urodzinowych piosenek, wypiliśmy piwo... ech, wakacje! :)
Wieczorem imprezę kontynuowałam w swoim ulubionym barze na Jl Jaksa. Piw było zbyt wiele, by je liczyć...

22.07 Borneo

Niby samolotem blisko, ale jak tam dotarłyśmy (w międzyczasie dołączyła Zofia), to było już ciemno. W Balikpapanie widziałam tylko kawałek lotniska, taksówkarze strasznie kłamali... i szybko w dalsza drogę, do Samarindy, skąd już tylko krok do dżungli i orangutanów...

Puste miasto.

W Samarindzie nie ma nic. Nikt nie mówi po angielsku. Cudem znalazłyśmy hotel... Cudem otwartą knajpę z jedzeniem... Ciemno i pusto, może jutro będzie lepiej...

23.07 Jungle, jungle ;)

Samarinda wprawiła nas naprawdę w przygnębiający nastrój. Już prawie zrezygnowałyśmy z dżungli, właściwie stwierdziłyśmy, ze możemy lecieć do Manado, na Celebes... już, już prawie. Ostatnią szansą było biuro podróży, w którym pani nie tylko zrozumiała, o co nam chodzi, ale również zadzwoniła do przewodnika, który zorganizował nam wyprawę. Zapakował nas w samochód i zawiózł do dżungli, do Kutai National Park. Zanim dotarliśmy do Parku, to jeszcze z samochodu wypakował nas do łodzi. Było już ciemno, łódź mała, rzeka- nie wiadomo jak duża... ale za to krokodyle gwarantowane.
Na miejscu okazało się, że śpimy na werandzie, na karimatach.
Na szczęście pod moskitierą. Jak tylko dotarliśmy, cała reszta turystów (4 sztuki) poszła oglądać tarantulę, która wyszła właśnie ze swojej norki...
W dzień można było dopiero zobaczyć, gdzie tak naprawdę jesteśmy:
 Oraz jak tu dotarłyśmy:

24.07 Uuk, uuk!

Pobudka skoroświt. Wszystko, co dało się umyć, to zęby - wodą mineralną. Jest nawet toaleta, ale... to tylko toaleta, a woda w niej należy do 2 naukowczyń, które badają orangutany. Nie podzieliły się... Śniadanie zrobił nam Rustam, nasz przewodnik - pyszny omlet, tosty i dżemik. Dla niektórych ananasy w dużych ilościach. No i w drogę, do dżungli!
Po 3 godzinach łażenia zobaczyliśmy pierwsze orangutany - matkę z dzieckiem. Gdzieś tam, bardzo wysoko migały jakieś rudawe plamy... od patrzenia w górę rozbolała mnie szyja...
Lunch. Mie, tempe, niso, ikan bakar. Czyli nudle, sojowe cosie, ryż i ryba... powiedzmy, że pieczona/smażona. I owoce na deser. Pycha! Po paru godzinach łażenia po dżungli...
W przerwie na lunch odwiedził nas orangutan w bazie- wielki samiec. Wkurzył się na nas też trochę, bo chciał wrócić przed burzą do domu, a tam pod drzewem banda głupich turystów się na niego gapi... bez sensu.
Nakrzyczał na nas, a zaraz po nim też pan naukowiec z Japonii, który obserwuje orangutany w Kutai Park już od 20 lat. Potem za każdym razem, jak go mijaliśmy, CAŁY był dezaprobatą...
Po południu znowu parę orangutanów, skakały sobie radośnie z drzewa na drzewo... A wieczorem tylko piwa było brak... ale i tak snuliśmy opowieści o tym, co kto widział i gdzie kto był.

25.07 Deszcz, brud, powrót.

W przedpołudniowym spacerze po dżungli przeszkodził nam deszcz. Załadowaliśmy się więc z powrotem na łódź i wróciliśmy do Balikpapanu. Podróż trwała praktycznie cały dzień - 7 godzin. Na szczęście jeepem z klimatyzacja - po tej ilości lepiącego brudu wszędzie, podróż lokalną komunikacją publiczną byłaby, delikatnie mówiąc, niefajna. ;)
W każdym razie dotarłyśmy do Balikpapanu, znalazłyśmy, nie bez trudu, hotel... doprowadziłyśmy się do stanu umytego, wzbudzając tym niemałą sensację wśród lokalnej młodzieży, obserwującej nas przez okno...
Hotel był dziwny. Schody miał różnej wysokości - każdy inny, ale wszystkie na tyle wysokie, żeby wejście po nich było uciążliwe. Pokój na środku miał wybrzuszone płytki, które chyba wszyscy poprzedni goście skrzętnie omijali, a na które ja oczywiście nieopatrznie wlazłam i połamałam...
Ale najdziwniejsze w Balikpapanie było to, ze w całym mieście nie było alkoholu! Knajpy nad morzem, drewniana promenada prawie jak w porcie w Tel Avivie (cusz, "prawie" robi dużą różnicę ;))... owoce morza, chłodna bryza... no prawie idealnie... w jednej jedynej restauracji można było znaleźć ciekawsze trunki niż piwo Bintang... wziełyśmy gin z tonikiem, w sam raz po ugryzieniach malarycznych komarów. :)

26.07 Where's that fu@#$%$ famous paradise??!

Znowu wstałyśmy skoroświt, znowu długa droga przez cały dzień... Przelot Lion Air był bardzo w porządku, z przesiadką w Surabayi. Potem Denpasar, taksówka, brak miejsc, drogo, brzydko, mnóstwo ludzi... ale zaliczylysmy Kute. Nie polecam. Nam też nie polecano, ale mimo wszystko stwierdziłyśmy, że tak będzie łatwiej. Nie było.
Z milych aspektów - basen, obiad we włoskiej restauracji (nie bierzcie lokalnego wina! ;)). Plaża po zmroku też całkiem ok, bo wtedy juz nikogo tam nie ma! :)
Balijska architektura - wow! :)
I morze, w końcu morze, mimo, ze tłok.

27.07 Na plażę! :D

Plan zakładał ewakuację natychmiastową z Kuty i ulokowanie się na plaży w Candidasie. Ale uległ dynamicznym zmianom, zakupione zostały bilety na prom na wyspy Gili.

Tropikalna wyspa

Wycieczka promem trwala 5 godzin, pół pokładu rzygało, ja sprytnie dostosowywałam poziom kołysania własnego do kołysania się łodzi za pomocą piwa Bintang. Pomogło!
Na wyspę dotarłyśmy wieczorem i zgadnijcie co? Nie było miejsc! Byłyśmy już zmęczone, złe i głodne... już widziałam się śpiącą na plaży... ale jednak się udało, znalazł się bungalow w rozsądnej cenie... i szybko jeść!
Wyspy Gili są malutkie, największa to Trawangan, na który przypłynęłyśmy, ma 9 km w obwodzie. Po jednej stronie wyspy jest tak jakby porcik, bungalowy, knajpy i centra nurkowe. Tzn.: plaża (krótka, z mnóstwem niewygodnych korali), knajpy, droga (prawie że wybrukowana), knajpy, centra, bungalowy. I mnóstwo białasów, pijących, czekających na wieczorną imprezę. Każdego wieczoru główna impreza odbywała się w innym barze. W poniedziałki w centrum nurkowym Blue Marlin - tuż obok naszych bungalowów.
A wieczory na wyspie były niezwykle malownicze... :)

28.07 Nudy. Jak to na wyspie...

W końcu się wyspałam... zjadłam bananowego naleśnika na śniadanie... obeszłam wyspę... i już nie wiem, co by tu...

29.07 Spalona słońcem

Szybko się spaliłam, kupiłam w związku z tym krem z faktorem 50. Ponadto poziom nudy spowodował podjęcie życiowej decyzji: tak, kurs nurkowania!
Taka plaża, jak wyżej, występuje na wyspie poza miejscami uczęszczanymi przez turystów. Po wycieczce zapisałam się na kurs, obejrzałam filmy i odstałam książkę. Którą natychmiast zaczęłam studiować!
Ale potem już zaczęłam co innego, bo w końcu to przecież wakacje!

30.07 Kurs nurkowania

Wczoraj było trochę filmów i książki... Teoria. Kiedy ja wkuwałam, inni już cieszyli się nurkowaniem:
Ale kiedy dziś zaczęłam ćwiczenia w basenie, pojawiła się PANIKA! Słabo mi poszło... grupa mnie wyprzedziła, a ja się zepsułam. W głowę. Potem się jakoś poprawiło, nawet coś tam, coś tam zrobiłam... ale jutro dostanę indywidualnego instruktora. Okazało się, że mam lęk przed oddychaniem pod wodą i jak tylko się zanurzam, to regulator przestaje działać. A właściwie to mój system oddechowy...

31.07 Kurs nurkowania - drugie podejście.

Indywidualny instruktor to jest to. Dałam radę. 12 m pod woda - wow! I już się nie boję! (za bardzo ;)))

1.08 Scuba diver ;)

Niestety z braku czasu i z powodu mojej idiotycznej niedyspozycji pierwszego dnia nie byłam w stanie zrobić kursu Open Water - ale scuba diver też dobrze. I widziałam mantę!!! Miała ponad 2 m rozpiętości "skrzydeł", robiła tuż pod powierzchnią fikołki, chwaliła się, jaka jest piękna udając batmana... Extra!
Były też chwile luksusowego relaksu ;)
A potem last night on island party... oj... Zabawa w "I have never ever..." nie jest najbezpieczniejszą zabawą świata...

2.08 Długa droga

Znowu cały dzień w trasie, znowu problem ze znalezieniem noclegu w Ubudzie. Rada: nie jedźcie do Indonezji w sezonie. Tłumy, drogo, nie ma miejsc. Ubud miły nawet, ale taki... europejski...

3.08 Pola ryżowe

Wioski, rzemieślnicy, pola ryżowe... to wszystko znajduje się wokół Ubudu, kulturowej stolicy Bali.
Bardzo malownicze szlaki spacerowe pokażą jednak ociupinkę Azji w tym zeuropeizowanym mieście.
A wieczorem balijskie przedstawienie taneczne z tradycyjną muzyką... A jutro już dość, wracamy nad morze!

4.08 Sanur *****

Ostatni dzień postanowiłyśmy spędzić w najmilszych możliwych okolicznościach przyrody i nie tylko - nad morzem, w komfortowym hotelu z basenem, przy plaży i z lokalnymi *****.
Dzień upłynął na lekcjach kitesurfingu, basenie, piwie, jedzeniu, basenie, piwie... kolejnej nieudanej probie z winem... i to było dobre. :D

5.08 Nieunikniony powrót do domu.

No i to by było na tyle... śniadanie w hotelu, szatel na lotnisko... Bangkok zaskoczył mnie miło brakiem opłaty za wizę. Khao San Road - lovely as always! :)
Naleśnik bananowy, pad tai, piwo chang... malłe zakupy, drzemka... i z powrotem na lotnisko. Lot długi, długi...

6.08 Kijów - przesiadka

Już pogoda inna... stary znajomy smród lotniska w Kijowie... ech...

Home sweet home

... nawet nie jest aż tak zimno... aaa, no tak, jest SIERPIEŃ! ;)

No comments: