December 26, 2009

Moja Pierwsza Azja! (Tajlandia i Kambodża, maj 2007)

30.04- Wylot przez Tel Aviv.

My, tj. ja oraz my best friend Furia. Dlaczego Furia... hmm... długa historia, ze źródłem na tej wyprawie. I nie, nie opowiem jej tutaj :P

W każdym razie lecimy we dwie, ona rządzi, wie wszystko i w ogóle. A ja odpoczywam. Taki jest plan i to jest dobry plan.

Zaczynamy od lotu do Tel Avivu, gdzie mamy chwilkę wolnego, przed lotem do Bangkoku. C/I bez problemu, lot też OK. Po drodze dużo opowieści jednego znajomego frequenta... ech, nie ma to jak trochę lecieć na wakacje, a trochę jednak być w pracy...
Zawsze miło wpaść na mały patriotyczny przystanek. Zjeść coś absolutnie przepysznego, popić mniej przepysznym Goldstarem i ponapawać się... wszystkim :)

1.05 - Bangkok

Ale powietrze! No, zgadnijcie jakie? TRO-PI-KAL-NE!!! :)
W każdym razie dostałyśmy wizę mimo braku biletu z określoną datą powrotu, uciekłyśmy przed burackim pilotem z Polski, zdobyłyśmy towarzystwo do taksówki i wylądowałyśmy w bakpakerskim centrum Bangkoku, Kao San. Odpoczynek, jedzenie, picie, picie, picie... trochę deszczu, ale z dużą ilością dobrego klimatu. Jutro Kambodża.

2.05 Droga do Kambodży.

Zaczęło się o poranku, było jeszcze ciemno. Wakacje, tak? I trzeba wstawać o 5 rano?! To jakiś skandal!
Ale cóż robić, trzeba być twardą i pozwolić sobie odpoczywać aktywnie. Przez ok. 5 godzin odpoczywałyśmy aktywnie w autobusie, który wiózł nad do kambodżańskiej granicy w Poi Pet. Po drodze były deszczowe widoki, dżungla, deszcz, dżungla, miasto, wieś, dżungla, deszcz. Podano nawet przekąski.
Poi Pet. Dojechałyśmy, przekroczyłyśmy, deszcz przestał padać. Wiza na miesiąc kosztowała 20 USD, które jak się okazało były obowiązującym środkiem płatniczym w Kambodży. Bardzo dobrze, bo nie dało się ich wymienić.
Okazało się, że miasteczko jest totalnie zalane, autobusy do Siem Reap jadą 10h, taksówka jedzie 5h, ale jest 10x droższa, plus kolejne 3x droższa, bo musi pływać. Dobrałyśmy towarzyszy podróży, parę z Niemiec i jazda!
Oj, jazda była niezła... parę godzin... rwące rzeki po drodze... brązowe błoto... dżungla, pola, dżungla, pola... wieś, wieś...
Dotarłyśmy... do Mama's hotel... za 15$ dostałyśmy pokój z łazienką, który spokojnie mógłby dostać 3*. Cudownie... spać, jeść, spacerek...

Khmerskie jedzenie nie jest najlepsze na świecie. Za to piwo całkiem ok, a Pub Street w Siem Reap... bardzo przyjemna, bardzo.

3.05 – Angkor

Rano (nie, nie skoroświt. Było już jasno, a my się nawet wyspałyśmy!) ruszyłyśmy oglądać zaginione w dżungli miasto, Angkor. To stolica państwa Khmerów z lat 800-1400, położona na powierzchni  400 km kw., uważana za największe miasto na świecie przed rewolucją przemysłową, i oczywiście wpisana na listę UNESCO. Co tu gadać - nie-do-opisania. Było fajnie, tylko japońscy turyści przeszkadzali. No wszyscy złażą, jak widzą, że chcesz coś sfotografować, tylko oni nie mogą! Różnice międzykulturowe, żesz mać!

Nałaziłyśmy się po ruinach i dżungli jak cholera, na zasłużony odpoczynek poszłyśmy do indyjskiej restauracji... taaaak, to jest jedzenie! Absolutnie doskonałe!

4.05 - Lara Croft!

Tym razem czekała nas dłuższa podróż po dżungli i ruinach. Zawiózł nas tam pan cudownym azjatyckim trójkołowym wehikułem, takim motocyklem z budą dla pasażerów - tuk tukiem. Kolejny dzień słońca, owoców ze straganów, nieuprzejmych Japończyków, ruin i dżungli. Nic tylko przypasać sobie spluwy i zacząć biegać po ruinach jak opętana...

Angkor jest olbrzymi. Można zwiedzać kompleks/miasto pieszo i bardzo się nachodzić. Można wypożyczyć rower, co wtedy jeszcze dla mnie w tropikach było zbyt wiele. Albo można wynająć pana z tuk-tukiem. Tuk-tuka tankuje się tak:
Ach, wieczór oczywiście na Pub Street, jak zwykle. Przecież to oczywiste!

5.05 - powrót do Tajlandii

Samolotem tym razem - autobus i taksówkę już przerabiałyśmy, przecież nie będziemy się powtarzać. I tracić czasu ;) Podróż była szybka i przyjemna, a Bangkok jak zawsze gwarny, zatłoczony i lejący się piwem Chang...
 Gwarny i tłoczny Bangkok przywitał nas tysiącem pysznych zapachów.
Oraz smaków, które nie cieszyłyby nas w pełni, gdyby nie piwo Chang!

Wieczorem poszłyśmy na ping pong show. Open coca-cola bottle. Oraz jedna pani wypaliła również papierosa przy użyciu mięśni Kegla. A to wszystko za jedno wypite piwo w klubie... Proponowano nam tez masaż. Grzecznie, bo panów nie pytają, tylko robią. Jest to ten szczególny rodzaj masażu, który polega na rozpięciu rozporka i rytmicznymi ruchami doprowadzaniu krwi do szybszego krążenia... Zwłaszcza dobrze działa na ciała jamiste... wróciłyśmy na Kao San Road, do zwykłych knajp... bez masażu.

6.05 - wokół Bangkoku

Wykupiłyśmy sobie wycieczkę:  Tiger Temple*, bamboo rafting, elephant ride... i most na rzece Kwai. Cały dzień w drodze... jakiś postój na stacji bez pociągów... rafting trwał 20 minut... biedne słonie... tygrysy...
Jakieś takie ospałe, może najedzone po prostu? Oprócz tygrysów było tam mnóstwo innych zwierząt, szczególnie sympatycznie wyglądał bawół:
A potem pan kierowca został opieprzony przez Furię, bo nie przyjechał na czas...

7.05 - wyspa :)

Podróż na Koh Samet jak zwykle zaczęła się skoroświt i trwała cały dzień. Najpierw busikiem do portu, potem łodzią. Zabudowania portowe wyglądały tak:
Jak dotarłyśmy na miejsce, to ciężko było znaleźć hotel. Jak zwykle. I była już noc, i byłyśmy zmęczone:
A potem było duuuużo knajp. I naleśniki z bananami, najlepsze na świecie! I plaża. I jak się tak idzie z jednej knajpy do drugiej, to potem ciężko do domu dojść...

8.05 - plaża...

Ja łaziłam, Furia leżała. A potem obie leżałyśmy. No, nawet się przepłynęłyśmy... i drinki... i masaż... a wieczorem znowu trzeba było przejść przez te wszystkie knajpy na plaży. A tam knajpa za knajpą. I potem jeszcze klub. Myślę, że tańczyłyśmy. Chyba też trochę jakby kąpałyśmy się w morzu po drodze... nie wiem jak to mogło się stać...

9.05 - ...plaża...

Zofia rano poszła nurkować... a ja jeszcze długo nigdzie nie poszłam... życie na wakacjach jest czasem takie ciężkie... Potem zrobiłam sobie hennowego smoka na plecach i napadał mi na niego deszcz. No i plaża, tropikalna wyspa, co tu więcej gadać.
 Pan z lodami, łódki, turyści...
 Bary i restauracje na plaży... RAJ! ;)
Czerwona skóra i smok rozmazany...

10.05 - back to Bangkok

Cały dzień w podróży... przy promowej przeprawie spotkała nas straaaaszna ulewa, zmokłyśmy TOTALNIE! Ulicami płynęły potoki po kostki... i tak miałyśmy japonki/sandały - w sumie wszystko jedno. A jedna warstwa ubrania wysycha w 3 sekundy. A w barze była jajecznica, tosty i herbata - English Breakfast. Dobrze nam zrobiło :)

Wieczór w Bangkoku jak zwykle miły ;)

11.05 - shopping time

Wielkie hale z badziewiem. Obkupiłyśmy się jak głupie. I na lotnisko. I do domu. A tam szarzy smutni ludzie, zacięte twarze... a to maj przecież?

*Tiger Temple - światowe organizacje pro-zwierzęce mają dowody na to, że zwierzęta są tam nie traktowane odpowiednio, źle żywione i hodowane po to jedynie, by czerpać zyski z turystyki lub nielegalnej sprzedaży. Dane te ujawniono dopiero w 2009 roku. Teraz bym tam już nie pojechała. I na wycieczkę na słoniu też nie...

No comments: