Ogromna większość mieszkańców Senegalu wyznaje islam, ponad 90%. Pozostali to chrześcijanie, głównie katolicy i animiści, ich liczba rozkłada się mniej więcej podobnie. Należałoby jednak dodać, że większość mieszkańców "czarnej" Afryki, bez względu na wyznanie, wierzy w magię. Senegalska magia nazywa się gri-gri. Najbardziej rzucają się w oczy ogony na taksówkach. Zrobione z końskiego włosia, mają chronić od uroków. Co druga taksówka ma taki ogon.
Także islam islamem, a magia magią. Na wszystko jest czas i miejsce. Np. codziennie o 5 rano słychać nawoływania muezzina na poranną modlitwę. Normalnym widokiem są dywaniki, na których modlący się Senegalczycy biją pokłony Allahowi. Kobiety często noszą na głowach chusty, a wszyscy długie, powiewne szaty raczej, niż afrykańskie kolorowe sukienki i koszule. Nie spotkałam jednak do tej pory kobiet w burkach. Sama chodzę po ulicach w szortach i topie i nie wyzwala to żadnych reakcji. Zresztą Senegalczycy są dużo bardziej powściągliwi w reakcjach czy kontaktach w ogóle, niż Ghańczycy. Są mili i pomocni, chętnie opowiadają o swojej kulturze, jednak nie zaczepiają nagminnie obcych białych kobiet na ulicy, chyba, że mają akurat coś do sprzedania. Oczywiście w klubach dla bogatych i obcokrajowców kwitnie prostytucja, tak jak wszędzie na świecie. Senegalskie kobiety są wysokie i szczupłe, ładnie prezentują się w obcisłych mini. Mężczyźni podobnie, wysocy, szczupli, chudzi wręcz, z pociągłymi twarzami.
Ale miało być o Ramadanie. Z niewiadomych mi przyczyn Ramadan nie trwa tu od świtu do zmierzchu, tylko do 6 wieczorem. Co nieco ułatwia życie lokalnym muzułmanom, bo zmierzch zapada tu tuż po 20-tej. Restauracje są otwarte w ciągu dnia, sklepy również, więc niewierny nie umrze z głodu. Jednak połowa restauracji i klubów jest zamknięta w ogóle, właściciele używają tego czasu, aby odpocząć od ciężkiej codziennej pracy. Na ulicach jest pusto i cicho. Ludzie są jeszcze bardziej spokojni i powściągliwi, oszczędzają energię. Nawet w weekendy plaże są prawie puste. Surferzy chyba wszyscy gdzieś wyjechali...
Mimo to jednak coś tam w czasie Ramadanu da się zrobić, i jest całkiem miło, po prostu ciszej i spokojniej. Przede wszystkim na lotnisku czekają czające się niespodzianki, czyli kosmiczne koty, pałętające się WSZĘDZIE. Jeden nawet postanowił zrobić sobie toaletę na środku hali odlotów. Załatwił sprawę, mimo gapiących się ludzi, odszedł 2 metry, żeby się umyć. Nie pytajcie, kiedy lotniskowe służby porządkowe, czyli Technican Surface zdecydowały się usunąć "ślady"...
Mimo to jednak coś tam w czasie Ramadanu da się zrobić, i jest całkiem miło, po prostu ciszej i spokojniej. Przede wszystkim na lotnisku czekają czające się niespodzianki, czyli kosmiczne koty, pałętające się WSZĘDZIE. Jeden nawet postanowił zrobić sobie toaletę na środku hali odlotów. Załatwił sprawę, mimo gapiących się ludzi, odszedł 2 metry, żeby się umyć. Nie pytajcie, kiedy lotniskowe służby porządkowe, czyli Technican Surface zdecydowały się usunąć "ślady"...
Jak wspomniałam, wokół lotniska pasą się kozy. Co jedzą, nie chcę wiedzieć, ale słyszałam historię, że jeden z pracowników zbierał tekturowe pudła dla owiec...
Tak, lotnisko jest dziwnym miejscem... a myślałam, że nic nie przebije Monrowii... Znacznie przyjemniej jest na plaży, nawet mimo tego, że jest pełna kamieni. Ale można za to kupić owoce od dziewczyny patrzącej w horyzont... Te owoce to saba senegalska, nie wiem niestety, czy ma jakąś nazwę po polsku, za to w lokalnym języku Wolof nazywa się "mad".
Oczywiście, jak na każdej porządnej plaży, musi być też wędrowna kapela. Panowie graja na tradycyjnych instrumentach równie tradycyjną muzykę, nie jakieś tam reggae, czy inne wymysły.
W wolnym od pracy dniu popłynęłam też na wyspę N'Gor. Widok z wyspy wygląda tak:
Na wyspie zjadłam też lancz pod pięknym kolorowym dachem. Który niestety nie pomógł w odganianiu much... były tak upierdliwe, że nie dało się jeść i trzeba było uciekać...
Tak, lotnisko jest dziwnym miejscem... a myślałam, że nic nie przebije Monrowii... Znacznie przyjemniej jest na plaży, nawet mimo tego, że jest pełna kamieni. Ale można za to kupić owoce od dziewczyny patrzącej w horyzont... Te owoce to saba senegalska, nie wiem niestety, czy ma jakąś nazwę po polsku, za to w lokalnym języku Wolof nazywa się "mad".
Oczywiście, jak na każdej porządnej plaży, musi być też wędrowna kapela. Panowie graja na tradycyjnych instrumentach równie tradycyjną muzykę, nie jakieś tam reggae, czy inne wymysły.
Warto też pokazać, gdzie mieszkam. O tu:
A tu poniżej poszliśmy sobie na drinka, albo dwa:
Byłam też zupełnym przypadkiem na imprezie z okazji dnia niepodległości Wenezueli, zapoznałam ambasadora i rodzinę. To jest wnuczka z opiekunką. Opiekunka ma bardzo piękną afrykańska sukienkę. :)W wolnym od pracy dniu popłynęłam też na wyspę N'Gor. Widok z wyspy wygląda tak:
Oraz tak:
Pogoda niestety nie była najlepsza. Niby gorąco jak zwykle, ale chmury i szaro-buro.
Były jednak też miłe momenty! Bo mało jest milszych momentów, niż patrzeć w ocean stojąc na klifie! :)
No comments:
Post a Comment