July 13, 2014

Mexico Mi Amor! (marzec 2014)

Znowu się muszę wytłumaczyć skąd mi się wzięło, że akurat Meksyk... a tym razem to wyjątkowo skomplikowane. Tak naprawdę to miała być Malezja, 3 miesiące nurkowania na wyspie Pam Pam... ale jak zwykle coś poszło nie tak. Zostały mi 3 miesiące i cały świat do dyspozycji. ;)
W którymś momencie mój mężczyzna wyraził zainteresowanie podróżowaniem ze mną. A że chłop w życiu nie backpackował, a hiszpański ma "native" i obojgu było nam blisko do Ameryki Centralnej i okolic, i trzeba było jednak coś lajtowego wymyślić, i żebym ja też miała wesoło, to padło na Meksyk. Bo akurat w marcu na Płw. Kalifornijskim jest sezon na wieloryby. I co się okazało? Że ani chłop nie doleciał, ani ja wieloryba nie zobaczyłam... ale został jednak Meksyk.
Jak zwykle z Ghany leciałam przez NYC, co w przypadku planów wakacyjnych w Meksyku jest super świetnym rozwiązaniem. Pod warunkiem, że nie jest to koniec lutego i nie ma się w planie całodziennego szwendania w celu zakupowym. Zmarzło mi totalnie wszystko. Odpadły pośladki. Bo o palcach nie ma nawet co wspominać. Wszystkie te czapki, szaliki, rękawiczki, legginsy, kurtki puchowe, kaptury i niewiadomocojeszcze słabo pomagają, jeśli przylatuje się z krainy wiecznego słońca ze średnioroczną temperaturą 28 stopni. Okazuje się, że co da się dość łatwo znieść (było 0 stopni i wiatr), jeśli się człowiek przyzwyczaja przez 6 miesięcy do stopniowo pogarszających się warunków atmosferycznych, jest absolutnie zabójcze dla osób niepełnosprawnych zimowo jak ja. No i przeziębiłam się, oczywiście. No i po raz kolejny plan wziął w łeb. Odrobinkę. Zresztą w ogóle był dość luźny, bo byłam ZMĘCZONA.

Isla Mujeres

Postanowiłam więc odpocząć przed wyruszeniem wgłąb kraju na Wyspie Kobiet. Isla Mujeres położona jest na przeciwko Cancun, do którego doleciałam z NYC, płynie się ok. 20 minut promem. I gdy tylko dotarłam na brzeg morza od razu zrobiło mi się lepiej! :)
Niebo co prawda zachmurzone, i w połowie drogi zaczęło lać jak z cebra, ale i tak czuć było TROPIKI! :D Brodząc po kostki w deszczu dotarłam cała mokra do hostelu, chyba nawet zjadłam jakieś tacos i padłam. Z gorączką. Aaaa, zanim padłam to poszłam jeszcze do sklepu żelaznego po kłódkę do szafki. Ponieważ w Ghanie nie miałam sprzętu podróżnego, za wyjątkiem 35 litrowego plecaka, to brak różnych przydatnych akcesoriów ujawniał się w najmniej odpowiednich momentach. Nazajutrz jakoś się zwlekłam, głównie na zakupy, i żeby się ciut rozejrzeć. I przywitał mnie Pan Iguana!
Tak naprawdę mogła to być też Pani Iguana... ale ponieważ dżęder, to nie pytałam... Powoli dochodziłam do siebie i odkrywałam najbliższą okolicę hostelu. I to było dobre.
 Potem się zmęczyłam, zaległam w hamaku, i widziałam już tylko to:
Tak jakoś z rozpędu, lenistwa, gorączki i przepicia okazało, że na wyspie spędziłam nie 2, a 4 dni. Wyspa jest niewielka, łatwo ją obejść, jeśli nie przeszkadzają powyższe czynniki. Ja objechałam ją skuterem, focąc po drodze różne malownicze kawałki, jak ten poniżej.
Tak się jakoś złożyło, że akurat był karnawał, więc w nocy trochę się na wyspie działo. Ale podobno poza karnawałem cały rok jest raczej spokojny, więc jeśli ktoś chce odpocząć na plażach o białym piasku i lazurowej wodzie, jadając w małych, miłych knajpkach, z lokalnym i nie tylko jedzeniem, wieczory spędzać w barach, gdzie wszyscy się znają po 3 dniach... to Isla Mujeres jest TYM miejscem.
Karnawał wyglądał tak:
W czasie karnawału zapoznałam dziewczynę z Polski, która była już na wyspie wielokrotnie i znała już wszystko i wszystkich. Zabrała mnie na knajping. Wchodziłyśmy do knajpy, zamawiałam piwo, potem okazywało się, że barman/ka to jest znajomy/a, więc trzeba było wypić z nimi szota tequili... następnego dnia, zamiast pojechać do Valladolid, bardzo cierpiałam...

Valladolid

Co się odwlecze, to nie uciecze, dlatego w końcu jednak dotarłam do Valladolid. Miasteczko położone mniej więcej na środku Jukatanu i jest bardzo dobrą bazą wypadową do okolicznych ruin Majów. Odradzano mi Chichen Itza, mimo, że jest to zabytek wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, ale podobno okrutnie zatłoczony i nie można wchodzić na piramidy. Pojechałam zatem do Ek'Balam. I było cudownie. Prawie nikogo, tylko dżungla, piramidy i ja.
Zdjęcia zrobione były z czubka najwyższej piramidy, która jest o kilka metrów wyższa, niż ta w Chichen Itza. Poza tym nie jest cała odsłonięta, tylko front. Resztę porasta las dokumentnie. Ponieważ teren jest płaski, to dawne miasta Majów można było łatwo odnaleźć - wystarczyło poszukać grupy pagórków.
 Poniżej widok na najwyższą piramidę:
Po 3 godzinach łażenia po ruinach i lesie, zaglądania do dziur i wdrapywania się na kamienie zasłużyłam na odpoczynek. W jukatańskiej dżungli nie ma lepszego sposobu, niż kąpiel w cenotach. Dziury w ziemi, jaskinie wypełnione głównie słodką, a czasem również słoną wodą. Woda krystalicznie czysta, przejrzysta i zimniejsza niż w morzu. Jak już pokona się pierwsze lodowate wrażenie zostaje już tylko sama, niczym nie zmącona przyjemność. :)
Ta była prawie okrągła, o wysokich, pionowych ścianach - aby się dostać do wody zbudowano drewniane schodki. Chociaż pewnie Majowie spuszczali się po lianach. Używali cenotów jako źródeł słodkiej wody, dlatego miasta budowali w ich pobliżu.
W Valladolid są jeszcze różne inne atrakcje, np. można wypożyczyć rower i pojechać na wycieczkę do innych cenotów, można pochodzić po miasteczku ciesząc oczy kolonialna architekturą, można zjeść tacos z cochinitą (wieprzowina w paprykowym sosie, pyszności!) oraz inne lokalne specjały, sprzedawane na ulicy.
Powyżej katedra z XVI w. A poniżej kolejny kościół w podobnym wieku.
Ponieważ ciągle trwał karnawał, a może ponieważ to Meksyk, a może z powodu tego, że konikowi za bardzo wiało w głowę... a może po prostu dlatego, że mu ładnie? Jaka by to nie była przyczyna, konik w kapelusz z Valladolid wygląda tak:
A najlepsze na świcie guacamole wygląda tak:
Co by Wam tam mistrzowie kuchni nie wciskali, guacamole robi się z awokado, cebuli i pomidora. Soli się, pieprzy i dodaje trochę soku z cytryny. Każda inna odmiana jest nędzną namiastką tudzież nieudaną podróbą. Warto też, żeby awokado było świeże i z Meksyku... :D A jeśli do tego można jeszcze dostać świeże totopasy... To niczego więcej do szczęścia nie trzeba! :) 
...No, tak. Piwo dodaje uroku, oczywiście. Meksykańskie piwo nie jest najlepszym piwem świata. Ogólnie znana Corona jest typowa, większość jest właśnie taka. Sikacze okropne. Należy zatem poprosić o piwo "fuerte". To na zdjęciu jest całkiem ok, odkryłam jeszcze 2 pijalne gatunki. Panowie kelnerzy patrzyli na mnie z podziwem, kiedy zamawiałam piwo "fuerte"... :D

Palenque

Palenque leży w północnej części Chiapas, jest małym miasteczkiem nieszczególnie ciekawym, za to w środku otaczającej je dżungli położone są najfajniejsze ruiny, jakie widziałam w Meksyku (nie widziałam ich znowu aż tak wiele, niestety). Zatrzymałam się w El Panchan, dawnej wioską archeologów, w której teraz znajduje się parę hostali (hostal - takie coś ciut lepsze niż hostel, a gorsze niż hotel ;)) i knajpek. Bardzo tanio, bardzo wilgotno, dżungla wokół, zwierzyna się drze całą noc, deszcz pada, rwące rzeki prawie wpływają do chatek... Super!!! :D
Ale po kolei. Na zdjęciu poniżej ulice Meridy. Właściwie tak wyglądają nocą uliczki każdego kolonialnego miasteczka. Tędy szłam z centrum na dworzec autobusowy.
Do Palenque dotarłam rano, udało mi się również odnaleźć El Panchan, poznając po drodze dziewczynę z Chile, z którą wspólnie wynajęłyśmy domek. Domek to były ściany do wysokości bioder, a potem siatka przeciwko owadom i pale podtrzymujące konstrukcję i dach z liści palmowych. W środku 2 łóżka i stoliczek. I elektryczność! :) Po krótkim odpoczynku pojechałyśmy na wycieczkę do okolicznych atrakcji. Malownicze, górskie krajobrazy, rzeki, wodospady i jaskinie. Pięknie!
Powyżej Cascadas de Mishol-Ha, a poniżej Agua Azul.
I woda naprawdę była bardzo niebieska, dzięki podłożu ze skał wapiennych, oraz bardzo przyjemnie chłodna i orzeźwiająca. :)
Następnego ranka poszłyśmy oglądać kompleks ruin. Z samego rana poranna mgła otaczała wyłaniające się z wilgotnego, tropikalnego lasu kamienie... niesamowite wrażenie, inny, zapomniany świat, do którego wchodzi się nagle... jak intruz. Było mi wstyd, że jestem z Europy, że to my, Europejczycy zniszczyliśmy ten świat bezpowrotnie... nawet jeśli ani ja, ani moi przodkowie bezpośrednio nie mieli w tym udziału.
Majestatyczne miasto ukryte w dżungli... odkryte tylko powierzchownie, tylko trochę, odkrywające zaledwie rąbek tajemnicy. Okoliczne wzgórza skrywają jeszcze więcej piramid, tylko parę kamieni wygląda z bujnej roślinności, tylko kształt wzgórza sugeruje, że pod drzewami kryje się budowla będąca symbolem minionej chwały człowieka, który wydarł przyrodzie ten skrawek ziemi, aby potem go stracić na rzecz silniejszych i bardziej brutalnych przybyszy zza wielkiej wody...
Czasami budowle były zaledwie kształtem wśród drzew, paroma kamieniami...
A teraz na pociesznie dodam, że to nie Europejczycy zniszczyli kulturę Majów. Aztekowie podbili ich, zanim Hiszpanie dotarli do dzisiejszego Meksyku. Część budowli, wierzeń i zwyczajów przejęli, część popadła w zapomnienie i ich jedynym śladem są zaginione w dżungli ruiny... Niemniej jednak, zwiedzając takie miejsca zawsze robi mi się przykro, że tak ciekawe i rozwinięte kultury popadają w zapomnienie, bo ktoś silniejszy postanawia ich twórców podbić...

San Cristobal de Las Casas

Kolejnym przystankiem w podróży po Chiapas był San Cristobal de Las Casas. Uwielbiam! Cudowne miasteczko. Jest tam ciut chłodniej, bo leży na wysokości 2100 m n.p.m. i wieczorem trzeba zakładać bluzę. Poza tym piękna kolonialna starówka, kolorowe domki i kościoły, wielki bazar z rękodziełem, mnóstwo knajpek, restauracji, ludzie grają muzykę na ulicy, hostale są zupełnie zakręcone, a uliczki urocze. Mieszkałam w jednym z takich zakręconych hostali, całym w kolorowych malunkach, z krzakiem marihuany w ogrodzie i stadem psów, zawsze chętnych do zabawy i pieszczot.
 Uliczki miasteczka wyglądają tak:
 Oraz główne zupełnie podobnie, tylko więcej knajpek, a ruch samochodów jest niedozwolony.
 W nocy lubiło sobie popadać, co również dodawało uliczkom uroku:
San Cristobal, oprócz swoich własnych walorów, słynie tez jako baza wypadowa do poznawania tradycji okolicznej ludności. W Chiapas żyje najwięcej rdzennych mieszkańców Meksyku, część z nich kultywuje prehiszpańskie tradycje, a część miesza je w ciekawy sposób z narzuconym im chrześcijaństwem. Tak jest np. w wiosce San Juan Chamula, gdzie w kościele, który lokalna ludność nazywa katolickim, składa się ofiary z kurczaków, jajek i coca-coli. Można do tego kościoła wejść i obejrzeć rytuały, jednak nie można fotografować. W ogóle tubylcy nie lubią być fotografowani, bywają agresywni. Poniższe fotki zrobiłam z ukrycia, bezczelnie udając, że focę cokolwiek innego. Pewnie nie zrobiłabym tego, bo zwykle nie robię niczego wbrew czyjejś woli, ale tubylcy byli tez okrutnie nachalni ze sprzedażą swojego rękodzieła, nie wystarczyło powiedzieć: "no, gracias", trzeba było to powtórzyć ze złością 20 razy, po tym, jak jeszcze próbowali żebrać... najwyraźniej nie ma tam żadnej opcji na wzajemny szacunek...
Spódnica tej pani zrobiona jest z futra, podobnie jak kubrak pana poniżej. To tradycyjne ubiory Indian z tej wioski, w sąsiednich wioskach mogą one wyglądać już zupełnie inaczej. Aczkolwiek spódnice zawsze będą długie i ciepłe, podobnie jak kubraki czy poncza.
W drodze powrotnej z San Cristobal zahaczyłam o kanion Sumidero. Warto popłynąć na 2-godzinną wycieczkę łodzią, widoki przepiękne! Pełno tam też dzikich zwierząt, np. ptaków:
 Sam kanion ma wysokie ściany, na rzece jest tama, więc nurt jest głęboki i spokojny.
 A łódka płynie całkiem szybko!
 Wije się między górami...
Czasem tak wąski, że do dna ledwo dociera słońce...
 A przy brzegach znowu ptaszydła...
 I inne stwory:
Trudno dostępny dla ludzi kanion przyciąga zwierzaki, które czują się tu bezpiecznie, nieszczególnie się kryją i nie bardzo uciekają.

Tulum

Z wąwozu udałam się do stolicy Chiapas, Tuxtli Gutierrez, żeby złapać stamtąd autobus z powrotem na północ. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie ma tam takich autobusów, i muszę wracać do Palenque, stamtąd do Campeche i dopiero do Tulum... Całą podróż zajęła mi 24 godziny, z dodatkowymi atrakcjami po drodze w postaci zatrucia naleśnikiem zjedzonym gdzieś po drodze... Do Tulum dojechałam MARTFA, mając siłę już tylko na sen. Dostałam chatkę na plaży, która w środku miała łóżko z moskitierą. Tylko.
 Po drzemce załapałam się jeszcze na zachód słońca na plaży:
 A takie widoki są w stanie wyleczyć wiele chorób. Moje zatrucie przeszło zupełnie! :)
Mimo pięknej plaży nie chciałam zostawać w Tulum. Na plaży tylko ośrodki i hotele, do centrum miasteczka 3 km... Ruiny bardzo malownicze na brzegu morza, ale już potrzebowałam odpocząć i poużywać morza i cywilizacji. No i ponurkować! Następnego dnia pojechałam do Playa del Carmen.

Playa del Carmen! :)

To miłość od (prawie) pierwszego wejrzenia! Mogłabym tam zamieszkać. Może kiedyś? :) Ale do rzeczy. Najpierw znalazłam hostel, niby fajny, ale mało kompetentny, o czym za chwilę. Potem centrum nurkowe Bull Shark Divers, które gorąco polecam. Jeśli ktoś tam kiedyś trafi, to powiedzcie Karli, że Aga Was przysłała. Czułam się tam jak w domu, zostałam przyjęta jak członek rodziny i to było absolutnie fantastyczne! A oprócz tego było zabawnie, wesoło i imprezowo. :)
Ale zanim o nurkowaniu, to szybko o samej Playa: typowa turystyczna miejscowość, główna ulica - deptak pełna sklepów, restauracji i barów, nocne kluby, plaża, hotele. Ale jakoś, mimo nagabujących sprzedawców, mimo cen wyższych niż w Chiapas, było jakoś tak... miło było. Odpoczywałam tam. Może dlatego, że poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi. Może dlatego, że woda taka lazurowa. Może dlatego, że nurkowanie abso-zajebiste... a może dlatego, że to właśnie moje miejsce na świecie? :)
Poza nurkowaniem chodziłam sobie na spacery, integrowałam się z ludnością lokalną, bądź napływową. Na spacerach można pooglądać sobie różne tradycyjne tańce i inne przedstawienia w wykonaniu rdzennych mieszkańców Meksyku, nie tylko Jukatanu. Zdjęcie poniżej przedstawia rytuał Danza de los Voladores (Taniec Latających Ludzi), mający na celu przywołanie deszczu. Wykonywany jest przez Totonaców z rejonu Papantla w stanie Veracruz. Mężczyźni tańczą wokół 30-metrowego słupa, 5 z nich wchodzi na szczyt. 4 przywiązuje się linami i opuszcza głową w dół. Słup kręci się w kółko w takt muzyki, rozwijając liny, aż tancerze-cyrkowcy dotrą do ziemi. Piąty tancerz na szczycie słupa gra na fujarce lub bębenku. Rytuał ten, oprócz rejonu Papantla można zobaczyć codziennie w Playa del Carmen.
Oczywiście w Playa można też dobrze zjeść, nie tylko meksykańskie potrawy, ale też europejskie i azjatyckie. Ta poniżej jest jednak lokalna: to cochinita, podana w tradycyjnym kamiennym naczyniu moltajete, czyli moździerzu. W takim moździerzu robi się różne warzywne puree. Raczej nie podaje się w nich cochinity, to wymysł tej konkretnej restauracji. ;) Cochinitę robi się z wieprzowiny, długo dusząc mięso w sosie zrobionym z lokalnych warzyw i owoców, co nadaje potrawie charakterystyczną pomarańczową barwę i przepyszny smak. Mięso jest tak miękkie, że rozpływa się w ustach. Omnomnom! :)
Kolejne rytuały, tym razem rdzennie jukatańskie:
Tańczący wojownik:
I kolejni, można ich zobaczyć codziennie w centrum Playa:
Tradycyjne stroje i artefakty:
Taniec jest bardzo widowiskowy, zwłaszcza dla miłośników/miłośniczek zgrabnych męskich pośladków! :D
A tu impreza urodzinowa jednej z instruktorek nurkowania:
Na której trzeba było rozbić piniatę (czyli papierowego stwora), żeby dobrać się do ukrytych w niej cukierków. Po zawiązaniu oczu i sprawdzeniu, że nic nie widzę, zakręcono mną kilkakrotnie w kółko, żebym straciła orientację. Dano do ręki kij golfowy. Miałam znaleźć piniatę i okładać ją kijem tak długo, aż się rozleci. Zajęło nam to dużo czasu, piwo i solidna konstrukcja piniaty stanowiły pewne przeszkody...
Rozbijanie piniaty wygląda tak:
A piniata rozbita tak:
A tak wygląda zadowolona jubilatka:
Tak wyglądał powrót do domu... jechaliśmy tym samochodem w 8 osób, część w ten właśnie sposób:
Tu z Karlą, właścicielką Bull Shark Divers:
A tu z całą Bull Sharkową rodziną! :D
Tak, butelka z niebieska naklejką to Wyborowa. Tylko chłopaki dali radę ją ze mną pić. ;)
 A tak wyglądaliśmy pod wodą... i takie rzeczy oglądaliśmy:
To ja i wrak. Statek wojenny, który został specjalnie zatopiony dla nurków, żeby mieli radochę. I mieliśmy! :)
Tutaj np. w ramach żartów i zabaw we wraku próbuję doprawić rogi Jose... tak, wakacje, zabawa, człowiek znów może mieć 5 lat! :D Oprócz wraków widzieliśmy oczywiście mnóstwo ryb, korali, homarów, żółwi, nawet rekiny. Nurkowałam również w cenotach, co jest niesamowitym przeżyciem. Po pierwsze trochę scary shit, bo w jaskini nie możesz wynurzyć się, kiedy zechcesz. Po drugie: przejrzysta woda, niesamowita widoczność daje wrażenie latania... jest się w jaskini, skały, stalaktyty wokół, wszystko jak trzeba, niby normalnie... tyle, że nie na jej dnie, a płynąc środkiem... niezapomniane przeżycie, polecam wszystkim nurkom. Cenoty, Cozumel, Playa del Carmen. A nie-nurkom polecam Meksyk! To były cudowne wakacje! :)))

3 comments:

Kasia na Rozdrożach said...

Narobilas mi apetytu na ten Meksyk, zazdroszcze swietnej zabawy :)
A guacamole robie wlasnie tak ;)

Unknown said...

No to pakuj się i w drogę! :)

ludolfina said...

Nooo, to był najdłuższa ale i najbarwniejsza opowieść :-)