July 16, 2014

Jak przeżyć 5 tygodni na Majorce i nie umrzeć z nudów. (część II)

Po tygodniu z Mamą w samochodzie przyszedł czas na wakacje pod żaglami. Odstawiłam Mamę na lotnisko i autobusem udałam się do Port de Pollenca, gdzie czekała na mnie Tetranora i kapitan Ulas. Tetranora zakotwiczona była w zatoce, trzeba było się do niej dostać przy pomocy małego pontoniku, zwanego dinghy, w którym ledwo zmieściliśmy się oboje razem z moim workiem żeglarskim... później, kiedy popłynęliśmy po zakupy, zmieścił się tylko kapitan:
 Tutaj zamieszkałam, w kabinie dziobowej:
 Po prawej i po lewej pozostałe 2 koje, oraz widok na kuchnię:
 Tu przygotowywałam posiłki. Zostałm naczelnym kucharzem na Tetranorze:
 Wystarczyło się odwrócić, i już była kuchenka!
 A kibelek schowany był za drzwiami:
 Pokład natomiast wyglądał tak:
Tetranora jest drewnianą łodzią z 1962 roku. Bardzo dzielna łódka, niestety kosztem komfortu. W 2 osoby było ok, ale gdy dołączył do nas Barry zrobiło się ciasno. To był mój pierwszy raz na morzu, wszystko było nowością. Te parę rejsów mazurskich w wieku lat kilkunastu w ogóle ma się nijak. Przede wszystkim stara już jestem, i wolałabym jednak mieć dostęp do prysznica, a nie tylko do toalety. Zwłaszcza, że woda w morzu była jeszcze okropnie zimna, ok. 20 stopni! Poza tym, mimo, że dinghy jest uroczy, to wolałabym jednak czasem zatrzymać się przy jakiejś kei, żeby po wieczorze w knajpie nie musieć się moczyć i wiosłować... bo silnik się popsuł. Zresztą nie tylko ten od dinghiego, ten łódkowy też się popsuł, więc po miłych dwóch pierwszych dniach żeglowania utknęliśmy na 9 dni w Port de Soller. Ale zanim się to wydarzyło, popłynęliśmy z Port de Pollenca na zachód, omijając cypel z najbardziej na północ wysuniętym punktem wyspy, a później na południe. Zatrzymaliśmy się w Cala de Sa Calobra, malutkiej miejscowości u wejścia do pięknego wąwozu Pareis. Nie było łatwo tam zakotwiczyć, trzeba było kotwicę rzucić z jednej strony, a z drugiej przywiązać się do skały. Inaczej mogłoby nami walnąć w ścianę wąskiego wąwozu. Było wąsko:
 Skały z każdej strony:
 W ujściu wąwozu plaża, a raczej plażka:
 No i oczywiście Tetranora:
 Poszliśmy na wycieczkę do wąwozu:
 Który, jak to na Majorce, był bardzo malowniczy:
 A dzikie kozice darły się wniebogłosy... i skakały po prawie pionowych ścianach skalnych. Jak one to robią mając 4 nogi???
Nie byliśmy jedynymi żeglarzami w zatoczce, obok nas przycumowali Rosjanie wypasionym jachtem. Cumę rufową przyczepili do naszej skały! :)
Następnego dnia kontynuowaliśmy żeglowanie. Po 2 godzinach byliśmy już w Port de Soller. Tylko po 2, bo nie było wiatru, więc płynęliśmy na silniku. Okropne nudy, śmierdzi benzyną i hałasuje. Buuueee. Niestety używanie silnika ujawniło przeciek, którego nie dało się naprawić własnym sumptem, trzeba było zamówić część, która mogła przyjść dopiero za parę dni, bo w międzyczasie był weekend oraz fiesta. Wspomniałam już o piratach z kraju Otomanów. Napadali oni przybrzeżne miasteczka i rabowali, co się dało, włączając kobiety. Blondynki u Turków zawsze były w cenie... Od kiedy mieszkańcy Soller wygrali bitwę z piratami w XVI w., są z tego okropnie dumni i odgrywają co roku bitwę, przebierając się w historyczne stroje, zarówno europejskie jak i północno-afrykańskie, strzelając z petard i historycznej broni palnej, armat i przeróżnych takich, chodzi o to, żeby było głośno i dużo dymu. Piraci mają twarze pomalowane sadzą, i dzielą się tą sadzą z turystami i przechodniami, tak że pod koniec imprezy wszyscy są już pomalowani... Cała impreza trwa od rana, przebierańcy chodzą po ulicach, strzelają i smarują sadzą. W punkcie kulminacyjnym odgrywana jest bitwa na plaży, w której biorą udział setki przebierańców. I ja też tam byłam, dużo piwa piłam, piraci zastrzelili mi czapkę i wysmarowali twarz na czarno:
Powyżej prawdziwy pirat z prawdziwą strzelbą!
Piraci atakują! Ratuj się kto może!!!
Walka trwa, nie wiadomo kto jest kto, w huku i dymie wystrzałów uprowadzono kobiety z Soller!
Ale zostały odbite, i pozostało już tylko wziąć udział w radosnym korowodzie, gdzie każdy miał twarz wymalowaną na czarno!
Oprócz kapel współczesnych, jak ta reggae powyżej, były tez tradycyjne:
W obchodach święta wzięli udział wszyscy, zarówno lokalni mieszkańcy, jak i turyści.
Wieczorem w Soller odbył się koncert lokalnych sław. W każdym razie na to wyglądało, bo wszyscy znali teksty piosenek. Koncert było popowo-rockowy, bardzo fajny. :)
Fiesta była miłym urozmaiceniem, ale co poza tym można robić przez 9 dni w Port de Soller? Zwłaszcza, kiedy woda zimna, i nijak się nie da pływać? No dobrze, byli tacy, co pływali, ale przecież ja mogłabym od tego umrzeć! Niemniej jednak spróbowałam, weszłam do wody 2 razy (z łódki, zanurzyłam się po szyję!), oba bardzo przykre... Co wieczór przypływał ktoś nowy, więc czasem się integrowaliśmy na cudzych łódkach, a czasem na Tetrze.
Ponadto okoliczne góry są świetnym miejscem do pieszych wędrówek, mnóstwo wokół szlaków turystycznych wiodących od wioski do wioski, i od zatoczki do zatoczki. Piękne widoki, urocze zakątki i trochę ruchu dla zdrowia i kondycji! :)
Strome urwiska i małe ukryte plaże to typowy krajobraz zachodniej części wyspy.
 Oczywiście kozice są WSZĘDZIE!
Widok na Port de Soller z góry. Gdzieś tam na środku zatoki jest Tetranora.
 W gaju oliwnym...
 Wśród wzgórz i wiosek...
...wielkich posiadłości i pięknych parków...
W końcu jednak wypłynęliśmy z Port de Soller, odwiedzając St Elms, wiatru za dużo nie było, płynęliśmy wolno, albo na silniku. 
Za to zachód słońca był niezwykle malowniczy, co wynagrodziło brak pary w żaglach.
Cisza i spokój, mało ludzi.
I Tetranora w oddali. :)
Z St Elms udaliśmy się do Santa Ponca i tam spędziliśmy kolejne 3 dni, włócząc się po okolicznych wzgórzach i czekając na wiatr. Który w końcu się pojawił i to jaki! Wiało tak, że za jednym zamachem zrobiliśmy całe południowe wybrzeże, aż to Portopetro. Z tego wiatru i kołysania tak mną rzuciło o burtę, że aż nadziałam się wargą na swój aparat ortodontyczny. I tak już zostało, nadziane. Musiałam wyrwać siłą. Taki bolec tam mam w tym aparacie. Jak wyrwałam, to rozerwałam, no i krew sikała. Schodząc któregoś dnia pod pokład walnęłam się w głowę, i też sikała. No, ale takie już uroki ciasnej łódki... :)
W Portopetro opuściłam łódkę, bo jak na moje potrzeby to za dużo w tym żeglowaniu było stania na kotwicy. Poza tym jednak lubię brać prysznic codziennie... Udałam się do Palmy na kolejną porcje przygód, o których w następnej części. :)

2 comments:

ludolfina said...

Piraci z Karaibów (stroje w każdym razie) i przecudne widoki. A na widok kuchenki z rozłozonymi ziemniakami i cebulą zrobiło mi się słabo - jedno warzywo już czyni straszny bałagan w takiej ciasnocie.
No i kibelek bez deski ;-)
Ale kilka dni da się przezyć a cała reszta jest znakomitą kompensatą :-)

Unknown said...

Otóż to. Chociaż 3 tygodnie to było absolutne maximum. ;)