December 06, 2013

Liberia - podejście trzecie.

Nie bardzo wiedziałam, jak mam się za tę Liberię zabrać, jak już zobaczyłam coś więcej, niż tylko luksusowy hotel... A przecież wciąż jeszcze nie tak dużo.
To może zacznę od nowej miejscówki, a potem przejdę do trudniejszych tematów. Z hotelu przenieśliśmy się do tzw. compoundu, który składa się z 5 niezależnych mieszkań typu studio, siłowni, kuchni i domku gosposi (która się nazywa property manager), i wszystko to otoczone jest 3-metrowym murem. Zwieńczonym na dodatek potłuczonymi butelkami. Poniżej mój kawałek:
 Jedyny, który wystaje ponad mur:
Dlatego widać z niego ocean! :D
Te ciemne plamy to grzyb. Ponieważ tu codziennie pada, na szczęście głównie w nocy. Poza murem jest wioska, gdzie ludzie już nie żyją tak komfortowo:
Parę rodzin mieszka praktycznie na samej plaży, w tych skleconych z resztek ruderach. Niedokończony budynek w głębi jest niedokończony już najwyraźniej od wielu lat. Wykorzystywany teraz jako squat. Oczywiście nie ma tam prądu ani wody bieżącej. Po wodę wysyła się dzieci do studni, oddalonej o ok. 500 m:
W naszym ogrodzonym i strzeżonym 24/7 kawałku luksusu też nie ma wodociągów, kanalizacji ani zewnętrznego prądu. Wodę dowozi cysterna do dwóch 1000-litrowych zbiorników, prąd wytwarza agregat, do którego codziennie musimy dowozić paliwo. Niemniej jednak, mimo trudnych warunków, okoliczni mieszkańcy są sympatyczni, przyjaźni i uśmiechnięci. Na "naszej" plaży tuż za murem jest parę barów, gdzie co weekend gra na żywo kapela, a tłumy bawią, używając do tego całkiem sporych ilości alkoholu. Jednak kiedy poszłam tam pierwszy raz, wszystko było puste i zamknięte na głucho...
Wyszłam też na główną ulicę naszej wioski, gdzie toczy się życie biznesowe i społeczne. Poznałam Moko, to ten w środku, który jest właścicielem warsztatu wulkanizacyjnego. Warsztat w tle.
Zdążyłam się również rozejrzeć ciut bardziej po lotnisku i drodze na. Pracuję 4 razy w tygodniu, wstaję o 4 rano i jadę do pracy, jeszcze w zupełnych ciemnościach. Dojeżdżam o 5 rano, droga ma jakieś 32 km długości, zwykle w nocy nikt jej nie używa. Czasem spotyka się popsute samochody na poboczu, bez trójkątów ostrzegawczych i niczym nie oświetlone. Byłoby dość niebezpiecznie, ale Liberyjczycy maja na to sposób: wyrywają z poboczy trawę z korzeniami i kładą kępki w pewnej odległości od zepsutego samochodu. Więc najpierw widać na środku jezdni kępkę, a nawet ciąg kępek, a potem dopiero samochód. Za to ciężko im idzie zmiana świateł na mijania i zwykle oślepiają okropnie długimi... albo zmieniają, i okazuje się, że w światłach mijania nie mają żarówek i samochód nagle znika. Bo oczywiście nie ma latarni ulicznych. Przecież nie ma nigdzie prądu, to niby skąd miałyby się wziąć. Podobno rząd dostarcza elektryczność do 3% populacji i tylko w samej stolicy. Reszta musi sobie radzić z agregatami lub bez. My mieszkamy w odległości ok. 30 km od centrum miasta, w małej wiosce. To, że do stolicy i do pracy mogę dojechać drogą asfaltową, zawdzięczam tylko temu, że pracuję na lotnisku. Jedyna porządnej jakości asfaltowa droga poza stolicą prowadzi właśnie z Monrowii na lotnisko Robertsa. Od mojej wioski, która nazywa się Kendeja, w stronę lotniska nie ma prawie już żadnych osiedli, jedzie się przez dżunglę, las deszczowy, jaki ciężko spotkać gdzie indziej w Afryce. Który rano, kiedy wracam z pracy, wygląda tak:
 Oraz tak:
 Droga na lotnisko:
 Widoki po drodze:
 I jeszcze jedna rzeka:
Jeżdżenie po mieście wygląda ciut inaczej. Ruch nie jest aż tak zwariowany, jak w Ghanie, ale można też się nieźle nadziwić... Tutaj np. samochód, najprawdopodobniej po stłuczce, który zostawiono na środku głównej ulicy miasta, blokując ruch:
Co ciekawe, tuż za nim jest otwarta brama z dużym podwórkiem, jakiś sklep, czy warsztat, gdzie można było po prostu samochód zepchnąć... :)
Lotnisko Robertsa w Monrowii, główne i międzynarodowe, jest, jak już wspomniałam wcześniej luźnym zgrupowaniem budynków z tektury. Przed wojną terminal był całkiem spory i nowoczesny, jak na Afrykę, ale niewiele z niego zostało:
 Tu widok od strony płyty. Burza była bardzo malownicza! ;)
A tu od strony zewnętrznej. Jak widać nie tylko w Warszawie zasłania się budynki płachtami! ;)
To już nowy, tekturowy Terminal A, na którym pracuję. Oprócz mnie pracują tam też oczywiście inni. Niektórzy bardzo ciężko...
Nadmienię, że zadaniem pana ze zdjęcia powyżej było pilnowanie samolotu. Nie reagował na wołanie, musiałam nim mocno potrząsnąć, żeby się obudził... No ale przecież była dopiero 6 rano! :D

2 comments:

Kasia na Rozdrożach said...

Fascynujace, bo tak inne niz u nas! A jesli porownac to wszystko z poukladana Szwajcaria, w ktorej mieszkam, to juz w ogole ;)

Unknown said...

Zawsze jak przyjeżdżam do Polski na wakacje, to mam mnóstwo spraw do załatwienia. I mam takie wrażanie, jakie tu wszystko poukładane, logiczne, obsługa uprzejma i profesjonalna... ;)