Przygód na moto miałam dużo więcej, niż bym chciała. Nie wszystkie były miłe i przyjemne, jedna skończyła się pękniętą rzepką i miesiącem o kulach. Moje kolano do tej pory wygląda inaczej niż kiedyś i tak mu zostanie. Ale... niektóre przygody były super, i mimo, że zrezygnowałam z jeżdżenia motocyklem w Ghanie, a w każdym razie w jej stolicy, to jednak podróżowanie na 2 kółkach mnie wciągło, i zrobię to jeszcze na pewno, w jakimś miejscu, gdzie motocyklista uznawany jest za użytkownika drogi, a kierowcy ciężarówek patrzą w lusterka...
Od początku więc, czyli jak się robi prawo jazdy w Ghanie:
Po pierwsze: trzeba znać kogoś, kto zna kogoś. Jak się tu pracuje, to zawsze się znajdzie ktoś, kto zna kogoś. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem 2010 spotkałam się z tym jednym kimś i pojechaliśmy do Centralnego Punktu Prawa Jazdy i Rejestracji Pojazdów w Akrze. Zrobiłam 2 zdjęcia, kserokopię paszportu z pieczątką poświadczającą status rezydenta i uiściłam opłatę. Część opłaty była oficjalna, a część mniej oficjalna... Za dwa tygodnie kazano mi się stawić w Punkcie. Dostałam do ręki plik papierów, kazano mi czekać pod jakimiś drzwiami. Czekając przeglądałam papiery... Łał! Egzamin teoretyczny zdałam na 100%! Potem weszłam do pokoju i zbadano mi wzrok oraz zrobiono zdjęcie. Pół godziny później dostałam wydruk wielkości A6 na oficjalnym papierze, który był tymczasowym prawem jazdy kategorii A. Plastikowe, to prawdziwe, miałam dostać za 3 miesiące. I po 3 miesiącach poszłam tam, i było gotowe!
Na moto zjeździłam prawie całe wybrzeże, pojechaliśmy też z Zakiem zobaczyć tamę w Akosombo i targ koralików w Agyomanii. Targ zwiedzaliśmy rzeczywiście na moto, co było nie lada wyczynem... przedzieranie się przez tłumy handlujących, pieszych i zmotoryzowanych w koszmarnym upale... bo oczywiście był to normalny wioskowy targ, nie tylko z koralikami, ale ze WSZYSTKIM. Jedzeniem, gospodarstwem domowym, żywymi zwierzętami... I masą stłoczonych ludzi, przemieszczających się we wszystkich kierunkach wąskimi alejkami między straganami... Zapytałam potem: "Zak, dlaczego tam wjechaliśmy?" "No właśnie, zupełnie bez sensu", odpowiedział...
Zjeździłam też Akrę wzdłuż i wszerz. To miasto... jest zupełnie zwariowane. A zwłaszcza ruch. I sposób jeżdżenia. Prawo dżungli, prawo większego, silniejszego tym samym. Jednym z największych wyzwań jest pokonanie ronda. Bo to najbezpieczniejsze, bezkolizyjne skrzyżowanie. Taaa, jasne. Nie w Ghanie. Jak już w końcu trafi się ten krótki moment, kiedy można się na rondo wśliznąć, to potem trzeba z niego ZJECHAĆ. Jak się zjeżdża z ronda, kiedy jest się tylko na motocyklu? Myślicie może, że pojazd zjeżdżający ma pierwszeństwo? HAHAHA! Bardzo zabawne. Przecież ci wszyscy WJEŻDŻAJĄCY muszą wjechać! MUSZĄ! A są WIĘKSI! I co im zrobię? Trzeba więc użyć nie lada refleksu, które początkujący motocyklista raczej jeszcze nie ma... No ale w Akrze początkującym motocyklistą jest się maksymalnie 2 tygodnie. Potem jest się albo weteranem, albo martwym motocyklistą...
Dodatkowym utrudnieniem jest fakt bycia OBRUNI. Ktokolwiek zawinił w każdym wypadku, to i tak zawsze biały jest winien. Dlaczego? Bo jak można białemu POKAZAĆ, to przecież trzeba, nie?
Ale nie wszystkie sytuacje są takie niemiłe. Właściwie w sumie nawet więcej było tych miłych. Bo źle jest być obruni w dowolnym pojeździe, ale bycie białą kobietą na takim WIELKIM (tu standard to 125 cc, więc moje 400 cc jawiło się lokalsom jako potwór) motocyklu to jest dopiero coś! Do dziś na lotnisku otacza mnie szacunek tych, którzy widzieli mnie niejednokrotnie przyjeżdżającą na moto, mimo, że od roku już tego nie robię... :)
Najlepiej jednak wspominam wycieczkę do Busua, ponad 300 km z Akry. Do Busua jechaliśmy z Zakiem na moim moto, on prowadził. Musiał jednak wrócić wcześniej, więc wracałam sama. To chyba najlepsze moje przeżycie z Ghany (pomijam te najbardziej osobiste, albowiem nie nadają się na bloga ;)): prawie pusta droga, łagodne wzgórza i zakręty. Czasem widać było ocean i uginające się nad falami palmy...
Za tym tęsknię, za jazdą w trasie. Jak sterczę w samochodzie w korkach, to też tęsknię. Potem się macam po kolanie, i już nie tęsknię... ;)
No comments:
Post a Comment