Jak przebiega proces decyzyjny w celu wyboru miejsca spędzenia wakacji.
Po pierwsze: nigdy nie wiem kiedy i jak długo będę mieć wakacje zawczasu. To trochę utrudnia planowanie, zakup biletów, itp, itd.
Po drugie: jest tyle miejsc na świecie! I ja ich wszystkich normalnie NIE ZDĄŻĘ!!!
W końcu, jakieś 2 miesiące przed rozpoczęciem wakacji okazało się, że zaczynam w czerwcu i mam 3 miesiące. WOW!!! 3 miesiące!!! Mogę wszystko! Postanowiłam poszukać wolontariatu z nauką języka hiszpańskiego gdzieś w Ameryce Południowej. Moi współpracownicy to Latynosi, mój facet też, nigdy tam jeszcze nie byłam... gadają w kółko po hiszpańsku i nie rozumiem! Poza tym ciepło... OK, Ameryka Południowa. To teraz gdzie by tu... na południe od równika zima, więc zostaje sam równik. Parę fajnych wolontariatów można znaleźć w Ekwadorze. Super. Zaczęłam czytać. Pomyślałam, że skoro Ekwador, a obok jest Kolumbia, to przecież... właściwie... no w sumie czemu nie? A ci moi Latynosi tutaj to głównie Kolumbijczycy... No, dobra, to Kolumbia też. Po wolontariacie, taki krótki objazd Ekwadoru i Kolumbii. Świetnie. Im więcej czytałam, tym bardziej pomysł wydawał się być odpowiedni. Ba, świetny wręcz!
A potem okazało się, że mam tylko 2 miesiące... no i przecież nie "wytnę" z planu tych wszystkich miejsc, co to już o nich przeczytałam i zanotowałam, że "must see". Więc wycięłam wolontariat...
Planowanie i przygotowania.
No dobra, plan jest. Bilety są. Nie ma sprzętu. Ani plecaka, ani butów do trekingu, ciuchów na każdą pogodę. Bo tam niby równik, ale Andy! I dżungla! I ocean!
Na szczęście z Ghany do Ameryki Pd. leci się przez Nowy Jork. Tam się robi zakupy. A raczej ZAKUPY.
Plecak, śpiwór, buty, kurtka, spodnie, bluza, worek nieprzemakalny, skarpety... Wszystko, co tylko było mi potrzebne, a także mnóstwo tych rzeczy, które nie były... kupiłam w ciągu jednego pasjonującego dnia na Manhattanie. Do tego rozmówki Pawlikowskiej, przewodniki Lonely Panet zachowane w telefonie, parę drinków przed drogą z Małgo... I jazda!
Aaa, miało być o planowaniu. No WSZYSTKO zaplanowałam, dzień po dniu, gdzie, kiedy, jak. I co z tego, skoro zaraz pierwszego dnia plany się zmieniły? :D
Ekwador.
Quito.
Quito.
Do Quito dotarłam około południa. Świeciło słońce, dookoła widać było góry. Nie, żeby jakieś wielkie... ale byłam już 2850 m, więc ponad ta wysokość niewiele wystawało. Wyciągnęłam rozmówki i poszłam na przystanek takiego jakby tramwaju. Quito ciągnie się wzdłuż doliny, i ma 3 linie pociągów miejskich elektrycznych, takich właśnie trochę jak tramwaj. Przejażdżka owym kosztuje 25 centów. Amerykańskich centów, ponieważ oficjalną walutą Ekwadoru jest dolar amerykański. Banknoty są amerykańskie, monety ekwadorskie. Ale, ale, rozmówki wyciągnęłam zanim doszłam na przystanek, bo przecież musiałam ten przystanek znaleźć! Udało się, zapytałam staruszka napotkanego po drodze, zrozumiał i wytłumaczył mi, gdzie przystanek znaleźć. I ja też zrozumiałam! Dumna z siebie wsiadłam do okropnie zatłoczonego tramwaju. Po paru minutach jazdy zapytałam pana obok, gdzie powinnam wysiąść. Pan powiedział, że mi pokaże. Jechaliśmy ok. 15 minut, w tym czasie pan opowiedział mi w skrócie historię swojego życia i wypytywał o moją. Nie mogłam się odwdzięczyć tym samym, bo przecież nie mówię po hiszpańsku... a w rozmówkach nie było historii mojego życia...
Dotarłam do hostelu, zjadłam i padłam... miałam zamiar spędzić w Quito przynajmniej 2 dni, a potem pojechać w góry, tak, jak radzą przewodniki. Ale po południu wstałam, poszłam obejrzeć miasto i nie zostało mi już nic na następny dzień... Dokonałam dwóch obserwacji, jak się okazało faktów typowych dla całego kraju: darmowe wi-fi jest wszędzie, również na głównych placach miasta; w niedzielę WSZYSTKO jest zamknięte i nie sprzedają alkoholu. Wyjątkiem jest kilka knajp w Quito i Montanita, wiosce surferów na wybrzeżu.
San Rafael.
San Rafael.
Następnego dnia udałam się na dworzec autobusowy, gdzie również było darmowe wi-fi i pojechałam w kierunku dżungli, pierwszym celem były największy wodospad w Ekwadorze, San Rafael, leżący u podnóża wulkanu Reventador. Najbardziej czynnego wulkanu w okolicy. Który ciągle się dymi i wybucha, mniej lub bardziej, ziemia ciągle drży, wulkan huczy i nie można się wyspać, jak opowiedzieli mi Niemcy pracujący dla Chińczyków, którzy budują tam tamę... a z którymi po dotarciu do miejscowego hotelu wypiłam więcej piw, niż powinnam...
Rano wybrałam się obejrzeć wodospad. Szłam, szłam, mżawka mżyła, wokół rozciągał się tzw. cloud forest, czyli takie coś, co rośnie wyżej niż dżungla, a niżej niż iglaki, czyli na wysokości od 1600 do 2800 m. Jest ciągle w chmurach, mży i mgli, ale jak się przejaśnia, to można zobaczyć wodospady z kilku specjalnie przygotowanych punktów widokowych. Ja niestety zobaczyłam to:
Tzn. tak naprawdę to zobaczyłam dużo białego, a zdjęcie powyżej zrobiłam z tarasu w hotelu, ale z powodu usilnego utracenia aparatu wraz ze zdjęciami, mam tylko parę fotek załadowanych z telefonu na fb, i to jest jedna z nich... Ale za to bardzo dokładnie ilustruje ideę lasu chmurowego (swoją drogą, ciekawa jestem, jak się to nazywa po polsku...). A z góry las chmurowy wygląda tak:
Po przechadzce w chmurowym lesie i niezobaczeniu wodospadu udałam się w dalszą drogę. Najpierw polegało to na złapaniu autobusu na drodze. Potem na dogadaniu się z kierowcą, gdzie ja chcę właściwie pojechać... I tak dotarłam do Teny, wrót do dżungli amazońskiej...
Ale zanim o dżungli, to najpierw o ekwadorskich autobusach. Są bajecznie kolorowe na zewnątrz i okropnie głośne wewnątrz. Puszczane jest lokalne radio, płyty kierowcy albo, na dłuższych trasach, filmy. Amerykańskie filmy klasy E z lat 80-tych z hiszpańskim dubbingiem. Co do muzyki - no jak to kierowcy autobusów, disco polo przecież. Disco polo w Ekwadorze wygląda tak: La Tigresa Del Oriente (aczkolwiek ta pani jest akurat z Peru).
Pan kierowca jeździ z drugim panem, który sprzedaje bilety i usadza pasażerów. Zaskoczyło mnie, po tych wszystkich historiach o Latynosach i ich podejściu do czasu, że autobusy zawsze wyjeżdżały o czasie i przyjeżdżały na czas. A czasem nawet wcześniej. Pan od biletów sprzedaje również wodę i kanapki. Jakby ktoś chciał jednak zjeść coś innego, to w każdym miasteczku po drodze wsiadają sprzedawcy różności. Ciepłe, zimne, słodkie, słone, chipsy z plantana, empanady (czyli pierogi z kukurydzianej mąki smażone w głębokim tłuszczu z mięsno-ziemniaczanym farszem albo z serem), placki, smażone i inne niewiadomocosie... Kawa, zimne napoje. W czasie długich podróży co ok. 2-3 godziny jest postój na siusiu i przekąskę.
Tena.
Ale wróćmy do Teny. Miłe, przyjazne miasteczko, miły hostal organizujący wycieczki do dżungli. Oczywiście natychmiast się zapisałam - 2 dni w dżungli. Się jedzie do przystani, wsiada do łódki. 1,5h później wysiada się w indiańskiej wiosce. Hiszpańskojęzyczny przewodnik opowiada różności. Rozumiem całkiem sporo, właściwie nie potrzebuję tłumacza. Pokazuje, jak znaleźć jukę, czyli lokalny odpowiednik manioku, znacznie lepszy w smaku zresztą. Opowiada o roślinach i ich właściwościach. Które jadalne, które trujące. Jak użyć, żeby wyleczyć ból zęba, a co wziąć, żeby przeszedł kaszel. Wszystko tam jest. Naturalnie! Potem poczęstunek u Indianki. Pieczona w ognisku juka, jakieś drobne rybki, również upieczone w bananowym liściu... w międzyczasie pani obrabia larwy. Pokazuje je nam żywe, białe, wielkości kciuka, kłębią się w misce. Wyciąga z nich jakieś niejadalne kawałki, myje i wkłada do liścia, zawiązuje i wkłada do paleniska. Po kilkunastu minutach uczta gotowa. Nie, nie zjadłam larwy. Ale reszta była całkiem smaczna. :)
Potem idziemy do dżungli, tu lekcja o roślinach i zwierzętach trwa. Jest tu wszystko, co człowiekowi może być potrzebne do życia. I do szybkiej albo tez powolnej śmierci w męczarniach. Usłyszałam historię znaną z książek Cejrowskiego, o małych rybkach wpływających do jam ciała i wyjadających wewnątrz wszystko... żeby to przeżyć, trzeba końcówkę z jamą odciąć... Mimo to poszłam razem z innymi kapać się w rzece, mając nadzieję, że nie przedrą się przez kostium kąpielowy...
Potem był lunch, o tyle ciekawy, że był tam z nami mały mrówkojad, który bardzo lubił siedzieć na ramionach u gości i zjadać tam ananasy.
Następnie popłynęliśmy do AmaZOOnico - miejsca, gdzie przywraca się dżungli zwierzęta osierocone lub z nielegalnych hodowli/punktów sprzedaży, rzadkie gatunki, chronione, które ludzie łapią, żeby sprzedać bogatym gringos... W drodze do naszego miejsca zakwaterowania nasz przewodnik łapał ryby na kolację. Co wywołało u mnie konflikt mentalny, bo te ryby, wyciągnięte z rzeki, wrzucane były do łodzi i umierały powoli w męczarniach... próbowałam je nawet głuszyć, ale słabo mi szło, więc chciałam wytłumaczyć panu sternikowi, że może mógłby je zabić już teraz, bo cierpią, a on na to, że tak, żebym się nie martwiła, zabije je... jak tylko dopłyniemy, i patrzył na mnie dziwnie, że niby co, ma takie żywe nieupieczone jeść?
Dałam spokój, oczywiście, nie powinnam była nawet próbować, ale to był taki pierwszy szok po przyjeździe w dzikie strony...
Tak czy inaczej, ryby były na kolację. A po kolacji (z 8-osobowej grupy została nas na noc tylko trójka, ja i dwoje Chilijczyków, którzy mówili po angielsku!)... okazało się, że właściciel tego miejsca (czyli kuchni i 2 domków z 4 pokojami dla turystów) uratował z rzeki 2 malutkie kajmany, które jeszcze nie umiały jeść samodzielnie i trzeba je było karmić. Jak się karmi małe kajmany (takie długości 15 cm)? Otóż należy mieć surowego kurczaka pokrojonego na kawałki średnicy 0,5 cm i patyk do szaszłyków. Na koniec patyka nadziewa się kurczaka i wkłada do paszczy kajmana. Palcem nie radzę, cholery mają bardzo ostre zęby. Kajmanik atakuje patyk, czasem udaje mu się od razu połknąć kurczaka... ale przeważnie nie umie tego zrobić, i trzeba mu pomóc. Masować patykiem podgardle. Trącać i prowokować, żeby otworzył gębę bardziej i żeby mu głębiej kurczak wleciał. Uff, ciężka praca. I nawet nie można takiego gada pogłaskać...
W nocy lało. Spacer po dżungli dnia następnego dał nam możliwość poczucia się jak... w dżungli. Określenie "las deszczowy" nabrało głębokiego sensu. Poznaliśmy kolejne metody leczenia, żywienia się i polowania w dżungli. Przy pomocy lian i patyczków budowaliśmy pułapki na drobne zwierzątka. Na szczęście nic nie złapaliśmy... Wędrowaliśmy tak parę godzin, po to między innymi, żeby dojść do tego miejsca:
Po lunchowej przerwie robiliśmy czekoladę. Mieliśmy już zebrane owoce kakaowca i odpowiednio ususzone. Pozostało tylko wyprażyć je na patelni i wielokrotnie przemielić specjalną maszynką. Nastepnie dodać mleka w proszku i cukru, w zależności od potrzeb. Taka bez cukru i mleka jest naprawdę GORZKA. Potem jak już jest tak zupełnie wszystko zmielone, to da się stopić i uformować. I jak już czekolada jest gotowa, to można polać nią świeże banany. PYCHA!!!
Banos.
To takie małe miasteczko między dżunglą, górami i wulkanami, które, jak sama nazwa wskazuje, słynie z naturalnych gorących źródeł. Jednak można tu robić też inne rzeczy, jak na przykład przejechać się górskim rowerem ok. 18 km, żeby obejrzeć wodospady. No nie daruję, jakiś wodospad muszę zobaczyć!!!
I zobaczyłam, całe mnóstwo po drodze, mniejszych, większych, szerokich, wąskich... Pogoda była zła. Lało i wiało. Przemokłam. Potem się przejaśniło, ale dalej wiało. O tak:
Potem się ciut podsuszyłam w knajpie po drodze, jedząc przepysznego pstrąga. Okazało się przy okazji, że nawet jeśli wielokrotnie i wyraźnie powtórzę, że chcę z frytkami, to i tak dostanę obowiązkową porcję ryżu... Ale dało mi to siłę, żeby jeszcze się kawałek przejść i zobaczyć wodospad:
Lały się tam tony wody, więc znowu przemokłam. Ale warto było! :)
Potem uznałam, że powrót rowerem pod górę, to jednak zbyt wiele, więc złapałam autobus. Rower został zapakowany do bagażnika. Wszystko szybko i sprawnie, z uśmiechem na ustach.
Tak się złożyło, że akurat był weekend. W Banos jest dużo knajp, klubów, dyskotek, hosteli, hoteli i usług turystycznych wszelakich. Znalazłam więc miły bar z dobrym rockiem i prawie równie dobrym piwem (cóż, piwo nie jest najmocniejszym atutem Ekwadoru...). Zapoznałam turystów i miejscowych. Grupowo udaliśmy się tańczyć salsę, "aż" do drugiej w nocy, kiedy to policja wygoniła wszystkich do domów, gdyż po 2 w nocy imprez w Ekwadorze urządzać nie wolno. Dyspensa jest w Quito do 3 rano i w Montanita do świtu...
I tak sobie pomyślałam... ale jakto? Latynosi? Impreza? Salsa??! JAKTO??!! ...ano, tak to. I już.
Następnego dnia postanowiłam dla odmiany spędzić dzień aktywnie i zobaczyć o co chodzi z tym raftingiem. Otóż chodzi głównie o FUN!
Poza tym je się tu ryby z rzek górskich, świeżutkie smażone pstrągi i inne różnej wielkości, kurczaka albo wołowinę z rusztu, grilla, smażoną i pod każdą inną postacią. No i oczywiście jest jeszcze CUY, czyli świnka morska. Grillowana:
Jadłam. Obgryzłam całą łapkę. Jest to lokalny rarytas, cała kosztuje 12$, czyli okropnie dużo, normalnie 5-6 obiadów można by dostać w lokalnej jadłodajni zwanej comedor! W comedorach dostaje się zupę, drugie i kompot, a czasem nawet deser, za 2-3$. Wszystko jest oczywiście absolutnie typową lokalną kuchnią, rzadko można tam spotkać turystę. Jedzenie jest dobre i zdrowe. Nigdy się niczym nie zatrułam. A kuchnia? Cóż, jedną z pierwszych i podstawowych zasad podróżowania jest niezaglądanie lokalsom do kuchni. Po co tracić apetyt na resztę wyjazdu?
Podsumowując, jedzenie jest ok, nawet mimo ryżu w każdej potrawie (uwielbiam ryż! ...w Azji...): chipsy ziemniaczane świeżo smażone, sprzedawane w autobusie, ratowały mnie niejednokrotnie od śmierci głodowej, to samo z empanadami na ulicy i czymkolwiek innym, co dostępne było na przyulicznych straganach lub u obwoźnych (obnośnych) sprzedawców. Ale nie umierałam z zachwytu, ani nie zaskoczona zostałam nowymi smakami. Wręcz odczuwałam pewną monotonię i nudę w temacie kuchni.
Ludzie. Serdeczni, pomocni, uśmiechnięci. Zawsze ciekawi tego skąd jestem, gdzie jadę. Po paru dniach składania zdań odpowiadających na te same pytania byłam w stanie już sklecić po hiszpańsku historię mojego życia. I opowiadałam ją wszędzie, w zamian wysłuchując historii napotkanych ludzi. Najlepiej oczywiście rozmawia się w autobusie ze współpasażerami. Ale tak naprawdę, jeśli się jest otwartym na innych, to okazuje się, że każdy człowiek z przyjemnością zamieni z podróżnikiem kilka zdań. Opowie o swoim życiu. Co robi, gdzie mieszka, jak mu się żyje. Wystarczy tylko słuchać! :)
Ambato.
Dotarłam po zmroku, znalazłam hotel, zjadłam w comedorze... Wyglądało na to, że jestem jedyna turystką w okolicy. Dopiero następnego dnia okazało się, że jest nas więcej, wszyscy czekamy na sławny pociąg transandyjski, czy tez raczej drugi co do sławności, bo ten prawdziwy to w Peru. Słoneczny poranek w górach, w małym, uroczym miasteczku, gdzie akurat odbywał się cotygodniowy targ. Indianie z okolicznych wiosek przywozili wszelakie dobra na sprzedaż, produkty rolne, owoce, warzywa, zwierzęta żywe i martwe, poncza, kapelusze, spódnice z wełny lam i alpak. Kolorowo i naturalnie, byłam absolutnie zachwycona. W przeciwieństwie do kolejki, która okazała się być nowoczesna i nie dało się już jechać na dachu... Podsumowując: Ambato bardzo fajne w dzień targowy, ale kolejka zdecydowanie nie "must do".
Cuenca.
Absolutnie urocze miasto. Kolonialne, najwyżej 2 -piętrowe domki wzdłuż uliczek i alejek ponumerowanych - nie da się zabłądzić. Miłe kafejki i restauracyjki. Przepiękne kamienice nad brzegiem rzeki, kolorowe elewacje, ciekawe rozwiązania architektoniczne. Spacer, zwłaszcza nocą, jest bardzo przyjemny. Hostele w starych kamienicach, niezwykle klimatyczne. Warto, warto, warto. Zdecydowanie najfajniejsze miasto w Ekwadorze do odwiedzenia. Bo do planowania aktywności to polecam raczej Banos.
Z Cuenki pojechałam na wycieczkę do Ingapirca, czyli inkaskiego miasta, największego w Ekwadorze. Niesamowite opisy i opowieści sprawiły, że oczekiwałam raczej drugiego Machu Picchu... no i oczywiście moje oczekiwania się nie spełniły. Ale mimo to były to moje pierwsze prekolumbijskie ruiny w życiu, pomiędzy kamieniami pasły się lamy, a przewodnik wywodził się z lokalnego plemienia i opowiadał o obrzędach święta słońca i innych. Bardzo ciekawe. I kupiłam ponczo, sweter i czapkę-inkę...
Ciąg dalszy tutaj! :)
Tena.
Widok z okna hostelu
Droga dochodzi do Teny z jednej strony. Z drugiej jest rzeka. Rio Napo. Wpada do Amazonki. AMAZONKI! Królowej rzek. To oznacza również, że ta dżungla, co się do niej wchodzi (albo wpływa łódką, bo tak bezpieczniej i łatwiej) w Tenie to się ciągnie aż do Atlantyku. I strasznie, okropnie mnie ten fakt podnieca. Bo to jedno z tych niewielu już miejsc na świcie, których jeszcze człowiekowi nie udało się zepsuć. Ale pewnie już niedługo... tak jak Borneo, o którym w dzieciństwie słyszałam, że ma białe plany na mapie, że "tam mieszkają smoki", i tak bardzo, bardzo chciałam tam pojechać... i jak w końcu się udało, to... widziałam kominy przy odkrywkowych kopalniach węgla i łyse wzgórza bez drzew...Ale wróćmy do Teny. Miłe, przyjazne miasteczko, miły hostal organizujący wycieczki do dżungli. Oczywiście natychmiast się zapisałam - 2 dni w dżungli. Się jedzie do przystani, wsiada do łódki. 1,5h później wysiada się w indiańskiej wiosce. Hiszpańskojęzyczny przewodnik opowiada różności. Rozumiem całkiem sporo, właściwie nie potrzebuję tłumacza. Pokazuje, jak znaleźć jukę, czyli lokalny odpowiednik manioku, znacznie lepszy w smaku zresztą. Opowiada o roślinach i ich właściwościach. Które jadalne, które trujące. Jak użyć, żeby wyleczyć ból zęba, a co wziąć, żeby przeszedł kaszel. Wszystko tam jest. Naturalnie! Potem poczęstunek u Indianki. Pieczona w ognisku juka, jakieś drobne rybki, również upieczone w bananowym liściu... w międzyczasie pani obrabia larwy. Pokazuje je nam żywe, białe, wielkości kciuka, kłębią się w misce. Wyciąga z nich jakieś niejadalne kawałki, myje i wkłada do liścia, zawiązuje i wkłada do paleniska. Po kilkunastu minutach uczta gotowa. Nie, nie zjadłam larwy. Ale reszta była całkiem smaczna. :)
Potem idziemy do dżungli, tu lekcja o roślinach i zwierzętach trwa. Jest tu wszystko, co człowiekowi może być potrzebne do życia. I do szybkiej albo tez powolnej śmierci w męczarniach. Usłyszałam historię znaną z książek Cejrowskiego, o małych rybkach wpływających do jam ciała i wyjadających wewnątrz wszystko... żeby to przeżyć, trzeba końcówkę z jamą odciąć... Mimo to poszłam razem z innymi kapać się w rzece, mając nadzieję, że nie przedrą się przez kostium kąpielowy...
Potem był lunch, o tyle ciekawy, że był tam z nami mały mrówkojad, który bardzo lubił siedzieć na ramionach u gości i zjadać tam ananasy.
Następnie popłynęliśmy do AmaZOOnico - miejsca, gdzie przywraca się dżungli zwierzęta osierocone lub z nielegalnych hodowli/punktów sprzedaży, rzadkie gatunki, chronione, które ludzie łapią, żeby sprzedać bogatym gringos... W drodze do naszego miejsca zakwaterowania nasz przewodnik łapał ryby na kolację. Co wywołało u mnie konflikt mentalny, bo te ryby, wyciągnięte z rzeki, wrzucane były do łodzi i umierały powoli w męczarniach... próbowałam je nawet głuszyć, ale słabo mi szło, więc chciałam wytłumaczyć panu sternikowi, że może mógłby je zabić już teraz, bo cierpią, a on na to, że tak, żebym się nie martwiła, zabije je... jak tylko dopłyniemy, i patrzył na mnie dziwnie, że niby co, ma takie żywe nieupieczone jeść?
Dałam spokój, oczywiście, nie powinnam była nawet próbować, ale to był taki pierwszy szok po przyjeździe w dzikie strony...
Tak czy inaczej, ryby były na kolację. A po kolacji (z 8-osobowej grupy została nas na noc tylko trójka, ja i dwoje Chilijczyków, którzy mówili po angielsku!)... okazało się, że właściciel tego miejsca (czyli kuchni i 2 domków z 4 pokojami dla turystów) uratował z rzeki 2 malutkie kajmany, które jeszcze nie umiały jeść samodzielnie i trzeba je było karmić. Jak się karmi małe kajmany (takie długości 15 cm)? Otóż należy mieć surowego kurczaka pokrojonego na kawałki średnicy 0,5 cm i patyk do szaszłyków. Na koniec patyka nadziewa się kurczaka i wkłada do paszczy kajmana. Palcem nie radzę, cholery mają bardzo ostre zęby. Kajmanik atakuje patyk, czasem udaje mu się od razu połknąć kurczaka... ale przeważnie nie umie tego zrobić, i trzeba mu pomóc. Masować patykiem podgardle. Trącać i prowokować, żeby otworzył gębę bardziej i żeby mu głębiej kurczak wleciał. Uff, ciężka praca. I nawet nie można takiego gada pogłaskać...
W nocy lało. Spacer po dżungli dnia następnego dał nam możliwość poczucia się jak... w dżungli. Określenie "las deszczowy" nabrało głębokiego sensu. Poznaliśmy kolejne metody leczenia, żywienia się i polowania w dżungli. Przy pomocy lian i patyczków budowaliśmy pułapki na drobne zwierzątka. Na szczęście nic nie złapaliśmy... Wędrowaliśmy tak parę godzin, po to między innymi, żeby dojść do tego miejsca:
Po lunchowej przerwie robiliśmy czekoladę. Mieliśmy już zebrane owoce kakaowca i odpowiednio ususzone. Pozostało tylko wyprażyć je na patelni i wielokrotnie przemielić specjalną maszynką. Nastepnie dodać mleka w proszku i cukru, w zależności od potrzeb. Taka bez cukru i mleka jest naprawdę GORZKA. Potem jak już jest tak zupełnie wszystko zmielone, to da się stopić i uformować. I jak już czekolada jest gotowa, to można polać nią świeże banany. PYCHA!!!
Banos.
To takie małe miasteczko między dżunglą, górami i wulkanami, które, jak sama nazwa wskazuje, słynie z naturalnych gorących źródeł. Jednak można tu robić też inne rzeczy, jak na przykład przejechać się górskim rowerem ok. 18 km, żeby obejrzeć wodospady. No nie daruję, jakiś wodospad muszę zobaczyć!!!
I zobaczyłam, całe mnóstwo po drodze, mniejszych, większych, szerokich, wąskich... Pogoda była zła. Lało i wiało. Przemokłam. Potem się przejaśniło, ale dalej wiało. O tak:
Potem się ciut podsuszyłam w knajpie po drodze, jedząc przepysznego pstrąga. Okazało się przy okazji, że nawet jeśli wielokrotnie i wyraźnie powtórzę, że chcę z frytkami, to i tak dostanę obowiązkową porcję ryżu... Ale dało mi to siłę, żeby jeszcze się kawałek przejść i zobaczyć wodospad:
Lały się tam tony wody, więc znowu przemokłam. Ale warto było! :)
Potem uznałam, że powrót rowerem pod górę, to jednak zbyt wiele, więc złapałam autobus. Rower został zapakowany do bagażnika. Wszystko szybko i sprawnie, z uśmiechem na ustach.
Tak się złożyło, że akurat był weekend. W Banos jest dużo knajp, klubów, dyskotek, hosteli, hoteli i usług turystycznych wszelakich. Znalazłam więc miły bar z dobrym rockiem i prawie równie dobrym piwem (cóż, piwo nie jest najmocniejszym atutem Ekwadoru...). Zapoznałam turystów i miejscowych. Grupowo udaliśmy się tańczyć salsę, "aż" do drugiej w nocy, kiedy to policja wygoniła wszystkich do domów, gdyż po 2 w nocy imprez w Ekwadorze urządzać nie wolno. Dyspensa jest w Quito do 3 rano i w Montanita do świtu...
I tak sobie pomyślałam... ale jakto? Latynosi? Impreza? Salsa??! JAKTO??!! ...ano, tak to. I już.
Następnego dnia postanowiłam dla odmiany spędzić dzień aktywnie i zobaczyć o co chodzi z tym raftingiem. Otóż chodzi głównie o FUN!
Czasem jest spokojnie i cicho...
Czasem rzeka wygląda jak morze...
Czasem jest DZIKA!!!
I mimo, że ponton ciężki, a ramiona bolą od wiosłowania, to uśmiechy na ustach potwierdzają, że rafting to jest FUN, FUN, FUN!!! :D
Banos jest fajne, z przyjemnością zostałabym dłużej, próbując innych ekstremalnych rozrywek, wspinaczki, kanioningu, canopyingu i całej masy różnych rzeczy, które człowiek wymyślił po to, żeby mu się w górach i rzekach i skałach nie nudziło. Ale czas w drogę, do Ambato, zobaczyć resztki kolei transandyjskiej.
Uwag kilka o podróżowaniu z plecakiem po Ekwadorze.
Po pierwsze i najważniejsze: Ekwador jest tani! Może nie aż tak, jak Daleki Wschód, ale jak na Amerykę Pd. to bardzo. Za bilet autobusowy płaci się średnio 1$ za godzinę jazdy. Kraj jest mały, większość odcinków do pokonania nie trwała dłużej niż 6 godzin. Trasy mierzy się na godziny, nie kilometry, ponieważ często biegną przez wysokie góry. Dwukrotnie przejeżdżałam przez przełęcze na wysokości powyżej 4000 m npm. Hostele, po hiszpańsku hostales kosztują 6-10$. Czasem za 7$ miałam jednoosobowy pokój z łazienką, czasem za 10$ dormitorium z łazienką w korytarzu. Zależy od miejsca, oczywiście. W mniejszych miastach z rozwiniętą infrastrukturą będzie taniej.
Autobusami można dojechać wszędzie, oprócz wschodniej części kraju, gdzie przeważa transport rzeczny. Są komfortowe, jeśli pominąć kwestie muzyki (zawsze można wziąć ze sobą coś z własną muzyką, albo dać się przesiąknąć lokalnym klimatom na wskroś! ;)), szybkie i punktualne. Drogi są dobre. W całym kraju widać, że wiele się inwestuje w infrastrukturę i turystykę. W zeszłym roku rząd postanowił znieść opłaty za wstęp do parków narodowych, których jest tam mnóstwo.
Nie mam pewności, czy dotyczy to również wysp Galapagos, ale one w ogóle są jak z innego kraju... 5 dniowa wycieczka tam kosztowałaby tyle, ile 3 tygodnie podróżowania po reszcie kraju... dlatego zrezygnowałam z odwiedzenia wysp, pojadę tam jako bogata emerytka! ;)
Jedzenie: drodzy wegetarianie, to jest Ameryka Pd, tu się je mięso! Oczywiście zawsze znajdzie się coś bez mięsa, weganie oczywiście będą mieli jeszcze trudniej. Ekwador był kiedyś największym eksporterem bananów na świecie, jest też mnóstwo innych owoców tropikalnych, przepyszny dżem z mory (jeżyna chyba?), kukurydza, platany, ryż i papas fritas, więc z głodu sie nie umrze. Banany... nie miałam pojęcia, że może być aż tyle gatunków bananów! PRZEPYSZNE!Poza tym je się tu ryby z rzek górskich, świeżutkie smażone pstrągi i inne różnej wielkości, kurczaka albo wołowinę z rusztu, grilla, smażoną i pod każdą inną postacią. No i oczywiście jest jeszcze CUY, czyli świnka morska. Grillowana:
Jadłam. Obgryzłam całą łapkę. Jest to lokalny rarytas, cała kosztuje 12$, czyli okropnie dużo, normalnie 5-6 obiadów można by dostać w lokalnej jadłodajni zwanej comedor! W comedorach dostaje się zupę, drugie i kompot, a czasem nawet deser, za 2-3$. Wszystko jest oczywiście absolutnie typową lokalną kuchnią, rzadko można tam spotkać turystę. Jedzenie jest dobre i zdrowe. Nigdy się niczym nie zatrułam. A kuchnia? Cóż, jedną z pierwszych i podstawowych zasad podróżowania jest niezaglądanie lokalsom do kuchni. Po co tracić apetyt na resztę wyjazdu?
Podsumowując, jedzenie jest ok, nawet mimo ryżu w każdej potrawie (uwielbiam ryż! ...w Azji...): chipsy ziemniaczane świeżo smażone, sprzedawane w autobusie, ratowały mnie niejednokrotnie od śmierci głodowej, to samo z empanadami na ulicy i czymkolwiek innym, co dostępne było na przyulicznych straganach lub u obwoźnych (obnośnych) sprzedawców. Ale nie umierałam z zachwytu, ani nie zaskoczona zostałam nowymi smakami. Wręcz odczuwałam pewną monotonię i nudę w temacie kuchni.
Ludzie. Serdeczni, pomocni, uśmiechnięci. Zawsze ciekawi tego skąd jestem, gdzie jadę. Po paru dniach składania zdań odpowiadających na te same pytania byłam w stanie już sklecić po hiszpańsku historię mojego życia. I opowiadałam ją wszędzie, w zamian wysłuchując historii napotkanych ludzi. Najlepiej oczywiście rozmawia się w autobusie ze współpasażerami. Ale tak naprawdę, jeśli się jest otwartym na innych, to okazuje się, że każdy człowiek z przyjemnością zamieni z podróżnikiem kilka zdań. Opowie o swoim życiu. Co robi, gdzie mieszka, jak mu się żyje. Wystarczy tylko słuchać! :)
Ambato.
Dotarłam po zmroku, znalazłam hotel, zjadłam w comedorze... Wyglądało na to, że jestem jedyna turystką w okolicy. Dopiero następnego dnia okazało się, że jest nas więcej, wszyscy czekamy na sławny pociąg transandyjski, czy tez raczej drugi co do sławności, bo ten prawdziwy to w Peru. Słoneczny poranek w górach, w małym, uroczym miasteczku, gdzie akurat odbywał się cotygodniowy targ. Indianie z okolicznych wiosek przywozili wszelakie dobra na sprzedaż, produkty rolne, owoce, warzywa, zwierzęta żywe i martwe, poncza, kapelusze, spódnice z wełny lam i alpak. Kolorowo i naturalnie, byłam absolutnie zachwycona. W przeciwieństwie do kolejki, która okazała się być nowoczesna i nie dało się już jechać na dachu... Podsumowując: Ambato bardzo fajne w dzień targowy, ale kolejka zdecydowanie nie "must do".
Cuenca.
Absolutnie urocze miasto. Kolonialne, najwyżej 2 -piętrowe domki wzdłuż uliczek i alejek ponumerowanych - nie da się zabłądzić. Miłe kafejki i restauracyjki. Przepiękne kamienice nad brzegiem rzeki, kolorowe elewacje, ciekawe rozwiązania architektoniczne. Spacer, zwłaszcza nocą, jest bardzo przyjemny. Hostele w starych kamienicach, niezwykle klimatyczne. Warto, warto, warto. Zdecydowanie najfajniejsze miasto w Ekwadorze do odwiedzenia. Bo do planowania aktywności to polecam raczej Banos.
Z Cuenki pojechałam na wycieczkę do Ingapirca, czyli inkaskiego miasta, największego w Ekwadorze. Niesamowite opisy i opowieści sprawiły, że oczekiwałam raczej drugiego Machu Picchu... no i oczywiście moje oczekiwania się nie spełniły. Ale mimo to były to moje pierwsze prekolumbijskie ruiny w życiu, pomiędzy kamieniami pasły się lamy, a przewodnik wywodził się z lokalnego plemienia i opowiadał o obrzędach święta słońca i innych. Bardzo ciekawe. I kupiłam ponczo, sweter i czapkę-inkę...
Ciąg dalszy tutaj! :)
2 comments:
I co, ja sie pytam - dalej? Ilez mozna czekac na nowe notki?
Oj, no! Zarobiona jestem! :) i czekam ma natchnienie... ;)
Post a Comment