Zawsze mnie zastanawia, co ludzi skłania do wyboru danego kierunku podróży. Bo co ich skłania do podróżowania w ogóle, to już zupełnie inna bajka. I inna dla każdego podróżnika. Inne są też motywy wyboru kierunku, oczywiście. Jeden przeczytał w dzieciństwie książkę, inny widział film... gdzieś tam to się kiedyś zaczęło, zalągł się robal, i drąży, i pcha ciągle dalej, w nieznane, a im więcej żre, tym bardziej głodny. Już kiedyś pisałam, skąd wziął się mój. Choroba genetyczna. Wzmacniana przez środowisko. Ale jak podejmuję decyzję o wyborze miejsca? Otóż zupełnie spontanicznie, przypadkiem, ni z gruszki, ni z pietruszki. O tym, jak zdecydowałam się na Ekwador i Kolumbię pisałam tutaj. Ale podobnie jest z każdym wyjazdem. Albo ktoś mówi, że jedzie, i ja też się zgłaszam. Albo ktoś mówi, "ej, chodź pojedźmy tam!". Codziennie przez głowę przelatuje mi milion pomysłów, czytam podróżnicze historie, blogi, przewodniki, relacje... powstają pomysły gdzie, kiedy, jak. Oczywiście nie jest łatwo zrealizować je wszystkie, praktycznie udaje mi się to może w 10%... Bo zawsze w ostatniej chwili coś wypada, coś się obsunie, plan nie wypali z przyczyn mniej lub bardziej niezależnych. Głównie dlatego, że jedne wybory życiowe zależą od innych. Gdzieś tam jest coś/ktoś, co jest zależne ode mnie, albo ja od tego czegoś. Od tego ciężko uciec. Od pewnych rzeczy nie da się, od innych się jednak nie chce uciekać. Są to głównie ludzie, ale też pewne materialne po/zobowiązania. "Wszystko drożeje, a żyć trzeba", jak mawiał pewien wiedźmin. Prawda jest taka, że najchętniej podróżowałabym w kółko, ale to kosztuje, no i nie widywałabym się ze swoim partnerem, rodziną, przyjaciółmi... Coś za coś. Wybory, wybory. Od jakiegoś czasu próbuję sobie tak wszystko ustawić, żeby znaleźć złoty środek, żeby się tak nie miotać pomiędzy tym, czego pragnę, a tym, co muszę. A i tak przypadki losowe niwelują plany... ale nic to, życie jest za krótkie, żeby dać się zatrzymywać przeszkodom. Po prostu zmienia się plany, dostosowuje do sytuacji, i jedzie się dalej. :)
Ale to nie o tym miałam pisać, tylko o Kolumbii. Która właśnie była takim przypadkowym kierunkiem, zupełnie nie miałam żadnych marzeń w dzieciństwie, ani później, związanych z Kolumbią. Z Ameryką Południową ogólnie tak, no bo Amazonka, i dżungla, i góry, i Patagonia... takie głównie przyrodnicze wizje, może trochę okraszone Inkami. Aż tu WTEM! okazało się, że jadę tam na wakacje. I to był dobry wybór! :)
Granica
Do Kolumbii wjechałam drogą lądową od strony Ekwadoru, granicę przekraczając w Ipiales. Z ostatniego postoju w ekwadorskim Otavalo udałam się autobusem do Tulcan, przygranicznego miasteczka, z którego taksówka dowozi do przejścia granicznego. Po przejściu kontroli po stronie ekwadorskiej przechodzi się przez most do Kolumbii. Przed mostem stoją cinkciarze wymieniający dolary na kolumbijskie pesos. Po załatwieniu formalności granicznych można wziąć marszrutkę do Ipiales, do centrum, albo na dworzec. Ponieważ było już późne popołudnie, postanowiłam udać się na dworzec i tam znaleźć autobus do Popayan. Znalazłam całe mnóstwo, odjeżdżały co godzinę. Wybrałam taki, co miał mnie wieźć całą noc i rano dowieźć do Popayan. W związku z tym parę godzin spędziłam na dworcu autobusowym. Pamiętam takie dworce z podróży po polskich miasteczkach na ścianie wschodniej w latach 90-tych... obskurny budynek pomalowany na dziwny, sraczkowy kolor. Ze 2 kioski z internetem i innym badziewiem. Barek z wielokrotnie odgrzewanym jedzeniem... Czy poczułam się swojsko?! :D
W końcu wsiadłam do autobusu. Siedzenia się rozkładały prawie zupełnie poziomo, więc można było by całkiem sensownie spędzić noc... gdyby się upiorny ziąb! Klimatyzacja nastawiona nawet nie na 16, ale chyba na 5 stopni! Jakby nie mój alpakowy sweter i ponczo dla Mamy, to mogłabym zamarznąć! Okazało się również, że do Popayan zamiast o 8 rano, to dotarliśmy o 4... więc nici z planu zaoszczędzenia na noclegu. Autobusy w Kolumbii nie należą też do najtańszych, ale są wygodne i bezpieczne. Na dłuższe trasy lepiej jednak polecieć lokalnymi liniami lotniczymi, zaoszczędzi się mnóstwo czasu, nie zamarznie na śmierć, a różnica w cenie wcale nie jest duża - za bilet samolotowy płaci się najwyżej 20-30% więcej niż za autobus.
Popayan
Popayan jest małym miasteczkiem kolonialnym, białe budynki, rynek wysadzany palmami, wąskie uliczki na planie kwadrata, wszystkie ponumerowane, trudno się zgubić. Tu pierwszy raz dostałam jajecznicę z ryżem. Ale dlaczego, dlaczego z ryżem???! Otóż okazuje się, że w Ameryce Południowej wszystko jest z ryżem i nie da się inaczej. Ale gdybyż ten ryż był jeszcze smaczny, aromatyczny, jak tajski jaśminowy, albo indyjski basmati... a tu nie, taki zwykły, biały ryz, nawet nie long grains...
Nie zabawiłam w Popayan zbyt długo, już wczesnym popołudniem byłam na dworcu, skąd busikiem pojechałam do Cali, rodzinnego miasta Any, jednej ze znajomych Kolumbijek. Dworzec był duży i nie wyglądał jak ze wspomnień z dzieciństwa. Odkryłam jednak straszną prawdę: większość kolumbijskich bankomatów nie akceptuje mojej karty mBanku!
Po drodze trafiliśmy na mega korek. Kiedy próbowałam się dowiedzieć, co się stało, i zrozumiałam, że FARC wysadził po drodze w powietrze autobus, trochę nie uwierzyłam w swoje umiejętności porozumiewania się w języku hiszpańskim... jednak po dotarciu na miejsce lokalne wiadomości potwierdziły, że zrozumiałam dobrze...
Cali
Zmęczona podróżą znacznie dłuższą, niż przewidywałam, taksówką pojechałam znaleźć hostel. Udało się, był bardzo fajny. Ceny w Kolumbii są jednak średnio 30-40% wyższe niż w Ekwadorze. W związku z tym jest mniej egzotyczna, i jak się okazało, lokalnie można tez spotkać blondynki, więc moja obcość nie była aż tak oczywista. :)
Cali położone jest na wysokości ok. 900-1100 m n.p.m., więc było znowu CIEPŁO! Jest również stolicą salsy, w centrum nowego miasta mnożą się kluby, prześcigające się ofertach najlepszej salsy na świecie, z lekcjami włącznie. Poza tym jest to olbrzymie miasto, liczy ok. 3 milionów mieszkańców. Zatrzymałam w położonej na wzgórzu najstarszej części miasta. Wąskie uliczki, niskie, kolorowe domki. Parki, sklepy na rogu, gdzie wieczorami zbierają się okoliczni mieszkańcy na plotki i piwo... Piwo, nawiasem mówiąc, nie jest najpyszniejsze na świecie, ale co zrobić? Mus, to mus!
Salento
Z Cali udałam się do krainy kawy, ze stolica w uroczym, górskim miasteczku Salento. Stare kolonialne domki, rynek z tradycyjnymi knajpkami, gdzie siedzą panowie z wąsami w ponczach... Spacery po górach i malowniczych wąwozach. Wszystko to cudownie byłoby mieć na zdjęciach. I nawet miałam. Tylko skradziono mi aparat. Zostawiłam w hostelu, nocowałam w dormitorium...
Na szczęście w przebłyskach geniuszu robiłam też zdjęcia telefonem, i dzięki temu można np. zobaczyć tradycyjną architekturę tarasów w salenckich domach. :)
Wybrzeże Karaibskie
Z Salento udałam się na wybrzeże, bo miałam już trochę dość gór i zimnych nocy. Autobusem do Medellin, potem przesiadka na nocny do Cartageny. Piękne miasto! Zrekompensowało straty i zmęczenie. Kafejki, restauracyjki, ciche uliczki z kolonialnymi kamienicami, z pięknymi rzeźbionymi drzwiami. Warto!
Halo! HAAAALLLOOO!!! To ja jestem!!! Ale super! Właśnie zostałam zaawansowanym płetwonurkiem! :DDD
Chociaż za dużo ciekawostek to tam w tych wodach kolumbijskich nie ma... Ciepło jest. Parę takich sobie wraków. Nie za dużo ryb, mało korali... A niby Morze Karaibskie...
Nie zabawiłam w Popayan zbyt długo, już wczesnym popołudniem byłam na dworcu, skąd busikiem pojechałam do Cali, rodzinnego miasta Any, jednej ze znajomych Kolumbijek. Dworzec był duży i nie wyglądał jak ze wspomnień z dzieciństwa. Odkryłam jednak straszną prawdę: większość kolumbijskich bankomatów nie akceptuje mojej karty mBanku!
Po drodze trafiliśmy na mega korek. Kiedy próbowałam się dowiedzieć, co się stało, i zrozumiałam, że FARC wysadził po drodze w powietrze autobus, trochę nie uwierzyłam w swoje umiejętności porozumiewania się w języku hiszpańskim... jednak po dotarciu na miejsce lokalne wiadomości potwierdziły, że zrozumiałam dobrze...
Cali
Zmęczona podróżą znacznie dłuższą, niż przewidywałam, taksówką pojechałam znaleźć hostel. Udało się, był bardzo fajny. Ceny w Kolumbii są jednak średnio 30-40% wyższe niż w Ekwadorze. W związku z tym jest mniej egzotyczna, i jak się okazało, lokalnie można tez spotkać blondynki, więc moja obcość nie była aż tak oczywista. :)
Cali położone jest na wysokości ok. 900-1100 m n.p.m., więc było znowu CIEPŁO! Jest również stolicą salsy, w centrum nowego miasta mnożą się kluby, prześcigające się ofertach najlepszej salsy na świecie, z lekcjami włącznie. Poza tym jest to olbrzymie miasto, liczy ok. 3 milionów mieszkańców. Zatrzymałam w położonej na wzgórzu najstarszej części miasta. Wąskie uliczki, niskie, kolorowe domki. Parki, sklepy na rogu, gdzie wieczorami zbierają się okoliczni mieszkańcy na plotki i piwo... Piwo, nawiasem mówiąc, nie jest najpyszniejsze na świecie, ale co zrobić? Mus, to mus!
Salento
Z Cali udałam się do krainy kawy, ze stolica w uroczym, górskim miasteczku Salento. Stare kolonialne domki, rynek z tradycyjnymi knajpkami, gdzie siedzą panowie z wąsami w ponczach... Spacery po górach i malowniczych wąwozach. Wszystko to cudownie byłoby mieć na zdjęciach. I nawet miałam. Tylko skradziono mi aparat. Zostawiłam w hostelu, nocowałam w dormitorium...
Na szczęście w przebłyskach geniuszu robiłam też zdjęcia telefonem, i dzięki temu można np. zobaczyć tradycyjną architekturę tarasów w salenckich domach. :)
Wybrzeże Karaibskie
Z Salento udałam się na wybrzeże, bo miałam już trochę dość gór i zimnych nocy. Autobusem do Medellin, potem przesiadka na nocny do Cartageny. Piękne miasto! Zrekompensowało straty i zmęczenie. Kafejki, restauracyjki, ciche uliczki z kolonialnymi kamienicami, z pięknymi rzeźbionymi drzwiami. Warto!
Na koniec wycieczki chciałam ponurkować i pójść na dżunglowy treking do zaginionego miasta. Wszystko to można zorganizować w niegdyś rybackiej wiosce, a dziś w międzynarodowym centrum backpackingu Taganga. Niestety FARC znowu pokrzyżował mi plany. Akurat był sezon zbiorów koki, więc kolesie ze spluwami kontrolowali szlaki, i nikt nie organizował wycieczek do Ciudad Perdida. Zostało więc nurkowanie, oraz włóczenie się po okolicznych plażach, zwłaszcza tych w Parku Narodowym Tayrona.
Chociaż za dużo ciekawostek to tam w tych wodach kolumbijskich nie ma... Ciepło jest. Parę takich sobie wraków. Nie za dużo ryb, mało korali... A niby Morze Karaibskie...
No, coś tam w tej wodzie było! ;)
Bes względu na to, czy podwodne widoki były bardzo spektakularne, czy też wcale, to nurkowanie jest i tak MEGAZAJEFAJNE! :)
W Tagandze spotkałam też polską rodzinę z OHIO, państwo w wieku ok. 50 z trójką dzieci 15, 17, 19 lat. Backpackowali sobie razem. Szacun! :)
Spędziłam na karaibskich plażach z 10 dni, wygrzewając się i mocząc. Och... to BARDZO przyjemne. I piwo jakoś bardziej zaczęło smakować! :D
Bogota
W drodze powrotnej wypadało zatrzymać się na chwilkę w stolicy, i bardzo słusznie. Mimo, że zimno i smog. Bogota położona jest niby w dolinie, a i tak wysokość nad poziomem morza wynosi średnio 2600 m. Co sprawia, że w dzień może i krótki rękaw przejdzie, ale w nocy idealny był wełniany sweter z Ekwadoru. Znalazłam miły hostel na starym mieście, blisko studenckiego centrum rozrywki i kultury. No i w końcu można było zjeść coś z innych stron świata! ;)
1 comment:
dobra lektura :-)
Post a Comment