Showing posts with label afryka. Show all posts
Showing posts with label afryka. Show all posts

July 13, 2014

Ramadan w Senegalu, czyli jak przeżyć w muzułmańskim kraju.

Ogromna większość mieszkańców Senegalu wyznaje islam, ponad 90%. Pozostali to chrześcijanie, głównie katolicy i animiści, ich liczba rozkłada się mniej więcej podobnie. Należałoby jednak dodać, że większość mieszkańców "czarnej" Afryki, bez względu na wyznanie, wierzy w magię. Senegalska magia nazywa się gri-gri. Najbardziej rzucają się w oczy ogony na taksówkach. Zrobione z końskiego włosia, mają chronić od uroków. Co druga taksówka ma taki ogon.
Także islam islamem, a magia magią. Na wszystko jest czas i miejsce. Np. codziennie o 5 rano słychać nawoływania muezzina na poranną modlitwę. Normalnym widokiem są dywaniki, na których modlący się Senegalczycy biją pokłony Allahowi. Kobiety często noszą na głowach chusty, a wszyscy długie, powiewne szaty raczej, niż afrykańskie kolorowe sukienki i koszule. Nie spotkałam jednak do tej pory kobiet w burkach. Sama chodzę po ulicach w szortach i topie i nie wyzwala to żadnych reakcji. Zresztą Senegalczycy są dużo bardziej powściągliwi w reakcjach czy kontaktach w ogóle, niż Ghańczycy. Są mili i pomocni, chętnie opowiadają o swojej kulturze, jednak nie zaczepiają nagminnie obcych białych kobiet na ulicy, chyba, że mają akurat coś do sprzedania. Oczywiście w klubach dla bogatych i obcokrajowców kwitnie prostytucja, tak jak wszędzie na świecie. Senegalskie kobiety są wysokie i szczupłe, ładnie prezentują się w obcisłych mini. Mężczyźni podobnie, wysocy, szczupli, chudzi wręcz, z pociągłymi twarzami.
Ale miało być o Ramadanie. Z niewiadomych mi przyczyn Ramadan nie trwa tu od świtu do zmierzchu, tylko do 6 wieczorem. Co nieco ułatwia życie lokalnym muzułmanom, bo zmierzch zapada tu tuż po 20-tej. Restauracje są otwarte w ciągu dnia, sklepy również, więc niewierny nie umrze z głodu. Jednak połowa restauracji i klubów jest zamknięta w ogóle, właściciele używają tego czasu, aby odpocząć od ciężkiej codziennej pracy. Na ulicach jest pusto i cicho. Ludzie są jeszcze bardziej spokojni i powściągliwi, oszczędzają energię. Nawet w weekendy plaże są prawie puste. Surferzy chyba wszyscy gdzieś wyjechali...
Mimo to jednak coś tam w czasie Ramadanu da się zrobić, i jest całkiem miło, po prostu ciszej i spokojniej. Przede wszystkim na lotnisku czekają czające się niespodzianki, czyli kosmiczne koty, pałętające się WSZĘDZIE. Jeden nawet postanowił zrobić sobie toaletę na środku hali odlotów. Załatwił sprawę, mimo gapiących się ludzi, odszedł 2 metry, żeby się umyć. Nie pytajcie, kiedy lotniskowe służby porządkowe, czyli Technican Surface zdecydowały się usunąć "ślady"...
Jak wspomniałam, wokół lotniska pasą się kozy. Co jedzą, nie chcę wiedzieć, ale słyszałam historię, że jeden z pracowników zbierał tekturowe pudła dla owiec...
Tak, lotnisko jest dziwnym miejscem... a myślałam, że nic nie przebije Monrowii... Znacznie przyjemniej jest na plaży, nawet mimo tego, że jest pełna kamieni. Ale można za to kupić owoce od dziewczyny patrzącej w horyzont... Te owoce to saba senegalska, nie wiem niestety, czy ma jakąś nazwę po polsku, za to w lokalnym języku Wolof nazywa się "mad".
Oczywiście, jak na każdej porządnej plaży, musi być też wędrowna kapela. Panowie graja na tradycyjnych instrumentach równie tradycyjną muzykę, nie jakieś tam reggae, czy inne wymysły.
Warto też pokazać, gdzie mieszkam. O tu:
A tu poniżej poszliśmy sobie na drinka, albo dwa:
Byłam też zupełnym przypadkiem na imprezie z okazji dnia niepodległości Wenezueli, zapoznałam ambasadora i rodzinę. To jest wnuczka z opiekunką. Opiekunka ma bardzo piękną afrykańska sukienkę. :)
W wolnym od pracy dniu popłynęłam też na wyspę N'Gor. Widok z wyspy wygląda tak:
Oraz tak:
Pogoda niestety nie była najlepsza. Niby gorąco jak zwykle, ale chmury i szaro-buro.

Na wyspie zjadłam też lancz pod pięknym kolorowym dachem. Który niestety nie pomógł w odganianiu much... były tak upierdliwe, że nie dało się jeść i trzeba było uciekać...
Były jednak też miłe momenty! Bo mało jest milszych momentów, niż patrzeć w ocean stojąc na klifie! :)

June 19, 2014

Jak się nie dać zabić w ghańskim szpitalu, czyli przypadki i wypadki jeżdżą po ludziach.

Dawno już obiecałam opisać wypadki, które skłoniły mnie do zrezygnowania z motocykla. A przynajmniej zrezygnowania z niego w Ghanie. No to przyszła ta chwila w końcu! :D
Do pierwszym kontaktu z ghańską służbą zdrowia (oczywiście tą najlepszą, prywatną, nie taką dla wszystkich, tylko dla bogatych neokolonistów... ) zmusił mnie wypadek na motocyklu. Parę tygodni po zakupie wybrałam się na wycieczkę, miałam akurat 2 dni wolnego. Pojadę więc do Cape Coast na moto! Ale super! Pakując się coś mnie tknęło, żeby buty z cholewką założyć, ale tknięcie zignorowałam i założyłam zwykłe adidasy... Plecak przytroczyłam do siedzenia z tyłu, wsiadłam na moto absolutnie szczęśliwa i podjarana... ujechałam ze 2 km i przy wymijaniu samochodu skręciłam za ostro w stosunku do szybkości, na asfalcie był żwir... i runęłam tak niefortunnie, że moja lewa stopa została pod maszyną, i takim radosnym ślizgiem przejechaliśmy jeszcze parę metrów. Jakiś inny motocyklista zaraz się obok zatrzymał i pomógł pozbierać. Kierownica się z lekka pokrzywiła... a ja miałam w stopie na kostkach 2 dziury wypchane żwirem. Pomocny pan motocyklista pomógł mi również w dotarciu do szpitala, wziął mój motocykl, a ja pojechałam na jego maszynie. Takim wysokim terenowym czymś, co ledwo sięgałam stopami do ziemi. Dziurawymi stopami zwłaszcza. Ale nic to, udało się! Zameldowałam się w recepcji szpitala, będąc jeszcze w zbroi i z kaskiem, poinformowałam, że miałam wypadek i mam otwarte rany. I czekałam tak sobie z półtorej godziny. Potem mnie zawołano do gabinetu, gdzie pani pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę i ciśnienie. Następnie kazała stanąć na wadze. Próbowałam nieśmiało zaprotestować, wymawiając się, że przecież nie mogę stać na dziurawej stopie... nie pomogło, musiałam wstać i się ustawić na wadze. Nie zgadniecie! Moja waga była zupełnie w porządku!
Następnie wróciłam do poczekalni i czekałam kolejne pół godziny. Gdy wezwano mnie do kolejnego gabinetu, był tam już lekarz. Rzucił okiem na moją stopę i zaczął ochrzaniać wszystkich, że jak to, dlaczego ja czekam tak długo, i czemu rana nie jest wyczyszczona... zabrano mnie do zabiegowego. Tam pan pielęgniarz bardzo długo otwierał różne szuflady, zamykał, otwierał, grzebał w butelkach i bandażach, wykładał, przekładał, otwierał i zamykał szuflady, wyjmował przeróżne specyfiki i medykamenty. Po kolejnych 15 minutach napomknęłam, że miał wyczyścić moje rany... podszedł do mojej stopy z gazikiem umoczonym w czymś (siedziałam na krześle, ze stopą na drugim krześle) i zaczął bardzo delikatnie i odsuwając się na najdalszą możliwą odległość, coś-jakby-muskać moje rany, trochę w stylu zabawy z kotem, kiedy się go chce niepostrzeżenie zaczepić, albo mu coś zabrać, tak, żeby nie zauważył i nie podrapał... Na szczęście zabawa w kotka i myszkę w końcu się skończyła, bo przyszedł lekarz. Oczywiście moje rany w ten sposób nie zostały nawet odrobinę oczyszczone. Skóra była poszarpana na kostkach, rany płytkie, ale żwir był pod skórą. Lekarz całkiem sprawnie je oczyścił, wydłubując żwir spod skóry, po uprzednim wstrzyknięciu miejscowego znieczulenia. Całego nie dał rady wydłubać, dlatego do końca życia będę mieć ghańską ziemię pod skórą! :)
Lekarz rany zaszył i oddał mnie w ręce pielęgniarki, która miała je opatrzyć. Napakowała gaz tak ciasno, że wydawało mi się niemożliwym, żeby rany mogły pod tym wszystkim oddychać, no ale ja nie jestem fachowcem, to się nie odezwałam. Gdy po 2 dniach przyszłam na zmianę opatrunku, pani była bardzo zdziwiona, że wszystko takie mokre! Zasugerowałam, że może opatrunek był za ciasno... odpowiedziała ghańskim sposobem "E-HEEE" i zapakowała identycznie. Wróciłam do domu, zdjęłam to i przykleiłam zwykły plaster z opatrunkiem, po to tylko, żeby szwy mi się o buty i skarpetki nie zadzierały. Po tygodniu sama zdjęłam szwy, a do szpitala (w tej sprawie) więcej nie poszłam...

Druga historia była zdecydowanie mnie zabawna. Jechałam z pracy do domu, w środku dnia, z plecakiem pełnym zakupów. Ulica w moją stronę była zakorkowana, z przeciwnej nic nie jechało, jechałam więc środkiem, wymijając pojazdy po mojej stronie jezdni. Nagle, zaledwie 20 m przed mną, na środku ulicy pojawił się samochód. Baba wyjechała z parkingu przed bankiem po prawej stronie, i nie patrząc, wjechała sobie na środek. Miałam chwilkę zaledwie, żeby pomyśleć, że muszę być daleko od motocykla... a potem już moja głowa leżała pod samochodem, który na szczęście był wysokim SUV. Głowa na szczęście w kasku, na górnej części ciał zbroja, buty, tym razem, długie. Niestety, nie miałam ochraniaczy na kolana... W momencie, kiedy zobaczyłam samochód przed sobą, tak jakby zeskoczyłam z motocykla, upadając na prawe kolano, i ślizgiem wpadając pod tylne koła samochodu. Motocykl wpadł pod przednie. Samochodowi nic się nie stało... Tłum ludzi się zebrał wokół natychmiast, wyciągnięto mnie spod samochodu i POSTAWIONO. Stałam, ale w szoku. Zapakowano mnie do samochodu baby bez wyobraźni razem z plecakiem, moto... nie myślałam wcale o moto. Zobaczyłam rozdarte spodnie i zakrwawione kolano. Baba zawiozła mnie do tego samego szpitala, gdzie tym razem natychmiast zabrano mnie do gabinetu zabiegowego. Obejrzeli kolano, nic nie wypatrzyli. Nie mają w tym niby najlepszym szpitalu w Akrze nawet Roentgena... przemyli ranę, opatrzyli. Kazali oszczędzać nogę. Nikt nie zainteresował się tym, że może poza ewidentnym urazem są jeszcze jakieś głębiej ukryte. Musiałam nalegać, żeby lekarz zechciał ogólnie mnie "sprawdzić". I okazało się, że są jeszcze obtarcia tu i tam. Najfajniejsze było takie na biodrze - kiedy jechałam w ślizgu po asfalcie, zbroja mi się podwinęła i goła skóra poszorowała tam trochę. Bardzo idiotyczne miejsce na zdrapkę, nijak nie chciało się goić. Ani ubrań nosić, ani spać, ani nic... dostałam skierowanie na Roentgen i wróciłam do domu. Przepisano mi antybiotyk przeciw stanowi zapalnemu i środki przeciwbólowe. Na zdjęciu lekarz nie wykrył pęknięcia rzepki, sprawa wyszła dopiero po paru miesiącach w Polsce. Fizjoterapię i rehabilitację zaleciłam i przeprowadziłam sobie sama. Dzięki temu kolano się ciągle zgina. Ma tylko bliznę i trochę inny kształt. Opuściłam z powodu wypadku 1 dzień pracy. Przez miesiąc biegałam po lotnisku w Akrze o kulach. Teraz biegam bez, nie odczuwam żadnych skutków ubocznych, jedynie boli bardziej, jak się uderzę. Tak, że aż stają łzy w oczach... Miałam też traumę przez jakiś czas, bałam się wyjść na ulicę w Akrze. Stawały mi przed oczami drastyczne sceny, w jaki sposób mogę właśnie w danej chwili ulec wypadkowi. Mam całkiem bujną wyobraźnię, muszę przyznać... :D
Moto odnalazło się w sklepie obok, ktoś je tam odprowadził, a właściciele się zaopiekowali. Rozbił się reflektor, skrzywiła rama. Tak, że wpadał potem w wibracje powyżej 60 km/h. Skąd wiem? Bo jeździłam nim potem mimo wszystko. Potem pojechałam na wakacje. Wróciłam i sprzedałam moto. Głównie dlatego, że w razie wypadku nikt mi w Ghanie nie pomoże. Na lokalną pomoc medyczną nie ma co liczyć... a kierowcy zupełnie nie dbają o motocyklistów. Nie patrzą w lusterka. Podjeżdżają za blisko. Nie liczą się z nimi, bo w Ghanie na ulicach jest dżungla, i tylko większy i silniejszy ma szansę przeżyć. Kiedyś wracałam do domu, było ciemno i padał deszcz, samochody po obu stronach stały, prawie się nie ruszając. Ja z powodu deszczu i ciemności też jechałam bardzo wolno, ale środkiem. Tak tu się jeździ, bokiem jest jeszcze bardziej niebezpiecznie... Nagle mijana furgonetka zaczęła skręcać w moja stronę, przyciskając się do mojego uda. Byłam tuż obok, pół metra za kabina kierowcy, a ona nie popatrzył w lusterko. Zaczęłam ręką tłuc w jego szybę, żeby przestał. Nie wzruszył się, jeszcze mnie zwymyślał. Nie aż tak, jak ja jemu potem...
Także motocykl owszem, z przyjemnością, ale nie w Ghanie. Szkoda życia, szkoda zdrowia. Bałabym się, gdybym potrzebowała naprawdę poważnej pomocy medycznej tutaj. Dlatego też któregoś dnia przeżyłam chwile niesłychanej grozy, kiedy nagle zaczęło mnie boleć po prawej, dolnej stronie brzucha. "Geeeez, tylko nie wyrostek!!!" pomyślałam... byłam gotowa wziąć pierwszy lot do Polski, ale nie dać się pociąć na miejscu. Na szczęście była to tylko kolka nerkowa... :D

Senegal. Pierwszy kontakt.

To już ponad tydzień od kiedy tu jestem. I podoba mi się! Trochę kłopotów sprawia brak znajomości francuskiego, który jest urzędowym językiem tutaj. Drugim jest lokalny wolof, którego zresztą też nie znam. Ale jak zwykle w takich sytuacjach okazuje się, że ręce i miny potrafią wyrazić bardzo wiele, i że generalnie można się dogadać w podstawowych sprawach. Oczywiście przyjaźni tubylcy uczą mnie obu języków na raz, więc jest już dużo lepiej niż pierwszego dnia. :)
Poza tym z menu w restauracji daję sobie radę bez większych problemów. Tak, mówcie mi: "ŻARŁOK"!
Ale, ale, wróćmy na afrykańską ziemię! Mieszkam w dużym domu w dzielnicy Almadies, która jest położona na najbardziej wysuniętym na zachód kawałku półwyspu Vert (Cap-Vert), co oznacza, że w Afryce nie da się być bardziej na zachodzie, niż teraz jestem. Jest gorąco i sucho o tej porze roku, pora deszczowa zacznie się w lipcu. W ciągu dnia temperatura przekracza 35 stopni. Nic dziwnego, równik daleko, Sahara blisko, klimat musi być więc inny niż w Ghanie. Co niestety sprawia, że moje ulubione ananasy nie są tu zbyt dobre. Ani słodkie, ani soczyste. Chyba w Ghanie są najlepsze na świecie! W ogóle mało tu lokalnie hodowanych warzyw i owoców. Banany z Wybrzeża Kości Słoniowej, pomarańcze z Maroka... aczkolwiek dżem z hibiskusa jest bardzo smaczny! Koloru śliwki, smaku trochę jakby róży. Poza nim nie próbowałam jeszcze lokalnej kuchni, tylko kurczaka (z cebulą i oliwkami), który zrobiła nasza kucharka, a który był bez smaku (jakby dodała lokalnych przypraw na pewno byłby smaczny!), bo tak sobie życzy reszta domowników - żeby nie używać przypraw. Zrezygnowałam więc z jej usług i gotuję sama. Mam w końcu mnóstwo czasu - pracuję 3 razy w tygodniu, po jakieś 5-6 godzin. Jest więc czas na plażę, zwiedzanie, i może pokuszę się o lekcje surfingu, kto wie? :)
Najpierw będzie o domu. Jest duży, mieszkają 2 sztuki. 5 sypialni z łazienkami, gabinet, salon, jadalnia i kuchnia. Kuchnia bardzo malutka, ledwo blatów starcza do przyrządzania posiłków. Za to jest basen:
Za białym płotem jest dom, który nigdy nie został ukończony, squotuje tam parę rodzin. Z pokoju mam na niego widok. :) Te 2 osoby i dom obsługuje niezliczona liczba strażników (tzn. na raz niby jeden, ale czasem jest dwóch, poza tym się zmieniają, i jeszcze tego nie ogarnęłam), pan sprzątacz i wspomniana już pani kucharka, która również pierze i prasuje. Czasem przyprowadza swojego paroletniego synka, który gra sobie wtedy w piłkę, więc jest weselej. Oprócz koleżanki, z którą pracuję, mieszka tu też jej pies, Umberto:
Jest bardzo miły, kocha swojego pluszowego kurczaka i spacery na plażę. Idzie wtedy bawić się z falami, uwielbia, kiedy go zalewają. Niestety jest już staruszkiem i bolą go stawy, więc nie może się tym tak cieszyć, jak kiedyś.
Moja pierwsza wyprawa poza dom to oczywiście do pracy, na lotnisko. Na lotnisku, jak to na lotnisku. Kozy odprowadzają swoich bliskich na samolot. Może do Pacanowa?
Kolejną wycieczką było przejście się po najbliższej okolicy. Ponieważ półwysep jest dość wąski, to z każdej strony w bliskiej odległości jest plaża. Właściwie wszystkie drogi prowadzą na plaże. Małe plażki pomiędzy klifami. Brzeg jest dość skalisty.
Za tym kolorowym krzakiem jest restauracja, a kamienie wyznaczają miejsca parkingowe...
Szkoła surfingu! Jest już w planie! :D A potem, kiedyś, za parę lat, może będę miała z tego taką radochę, jak te dzieciaki:
Na plaży przeważnie są jakieś knajpki i kwitnie tu życie. Spotkać można wszystkich, lokalnych i obcych, we wszystkich kolorach.
 Ludzie są tu bardzo aktywni sportowo, ćwiczą, biegają, grają w piłkę:
No i oczywiście pływają w oceanie! Nie ma tu żadnych niebezpiecznych prądów, które uniemożliwiają praktycznie pływanie w Ghanie czy Liberii. Jedyne niebezpieczeństwo to duże fale i kamienie na dnie. Trochę mnie podrapały, ale i tak było super!
(Tak, pływałam w ubraniu. Nie ubrałam się w kostium na plażę. Tak, wiem. Tak, blondynka. Taaaak...)
Kolejna wycieczka była już ciut dalsza, do centrum. Niestety, komunikacja miejska jest jeszcze dla mnie zagadką i używałam taksówek. Ale nauczę się! Zanim jednak wzięłam taksówkę, to znowu trochę pospacerowałam po dalszej okolicy. Poszłam na plażę Ngor, leżącą na wprost wyspy o tej samej nazwie. Mała wysepka, parę restauracji, plaż i mekka surferów. W planie na sobotę, na razie tylko fotka ze stałego lądu.
Na wyspę Ngor można popłynąć "promem", który jest taka ciut większą pirogą z silnikiem. Na tym zdjęciu widać ludzi wsiadających na prom. To ci pomarańczowi, malutcy, w oddali...
Na ulicy spotkałam ludzi i zwierzęta. Biały autobus jest typowym środkiem komunikacji miejskiej. Ma nawet numer i opisaną trasę. Na przystankach też widnieją numery autobusów, które się na nich zatrzymują. Inne też się tam zatrzymują, więc system wydaje się nie być taki oczywisty... 
Konik natomiast ciągnie dwukołowy wózek, którym lokalsi transportują różne towary. A przyczepy jak wiadomo służą temu, by zwierzaki miały trochę cienia!
Centrum miasta jest duże. Budynki są duże. Ulice wąskie... Nie jest to miasto piękne, przynajmniej z tego co widziałam do tej pory, ale na pewno dużo bardziej "wielkomiejskie", niż inne afrykańskie miasta, które widziałam do tej pory. Natomiast nie zauważyłam nijakiej paryskości, może poza francuskimi restauracjami i wszechobecnymi bagietkami. :)
Życie nocne natomiast jest z mojego punktu widzenia duuuużo ciekawsze (niż w Ghanie, a zwłaszcza w Liberii). Knajpy z muzyką na żywo, która nie jest dyskotekowa/taneczna/techno/etc. są zdecydowanie w stanie sprawić, że moje parę tygodni tutaj będzie przyjemne, nawet mimo, że pali się tu w środku papierosy. Do tego piwo lokalne jest znacznie smaczniejsze niż ghańskie! A artyści są wysokiej klasy. 
 No, to idę dalej odkrywać Dakar. Na razie! :)

June 12, 2014

Szybka depesza z Senegalu. :)

Otóż, tak szybkim skrótem, żeby było wiadomo, czego się spodziewać w najbliższym czasie. Poprzedni rok zakończyłam w Liberii, jest jeszcze trochę do opowiedzenia. Potem znowu Ghana, ciągle leżąca odłogiem. No i wakacje w Meksyku, Polsce, Balearach. A teraz dla odmiany jestem w Dakarze, od wczoraj. W pracy. Zjadłam kurczaka z cebulą i oliwkami w ramach testowania lokalnej kuchni, a w ramach ciekawostek spróbowałam dżemu z hibiskusa. Jutro rozejrzę się po najbliższej okolicy. A tymczasem wszystko jest ok! :)

Przy okazji parę uwag o podróżach służbowych. I w ogóle. Taką mam zabawną pracę, że dostaję bilet z Polski do Afryki na skróty przez Nowy Jork (już pisałam o tym zresztą). Co w drodze na wakacje jest nawet całkiem przyjemne, kiedy mam pełną kieszeń i zapał do szwendania, zwłaszcza w lecie. Natomiast w drodze powrotnej routing WAW-FRA-JFK-ACC jest co nieco wyczerpujący, a ja chyba już jestem za stara na 30 godzin na siedząco z dodatkowymi atrakcjami w postaci zmian ciśnienia. Za to lotniska światowe są coraz bardziej przyjazne dla posiadaczy smartfonów, w Nowym Jorku było wifi zupełnie za darmo! W Warszawie i Frankfurcie pół godziny maksymalnie, trzeba było kombinować z czyszczeniem cache'a. Inną metodą na długą podróż jest poduszka typu rogalik, żeby się głowa nie obijała o ramiona oraz moje ostatnie odkrycie, ładowarka przenośna do telefonu. Właściwie to powinnam też zakupić solarną, po doświadczeniach ostatnich wakacji. Oraz kubek i grzałkę, oraz małą plastikową miseczkę. Bo WTEM! okazało się, że bardzo lubię różne płatki i inne śmieci, wymieszane z jogurtem. Podróże kształcą, co tu gadać... polubiłam również cebulę w ciągu ostatnich 3 lat, co jest nie lada osiągnięciem, oraz wróciłam do dity mięsnej, z czego nie jestem dumna, ale z drugiej strony być w tych różnych mięsodajnych miejscach i nie próbować lokalnych specjałów... to już lepiej siedzieć w domu!

December 06, 2013

Liberia - podejście trzecie.

Nie bardzo wiedziałam, jak mam się za tę Liberię zabrać, jak już zobaczyłam coś więcej, niż tylko luksusowy hotel... A przecież wciąż jeszcze nie tak dużo.
To może zacznę od nowej miejscówki, a potem przejdę do trudniejszych tematów. Z hotelu przenieśliśmy się do tzw. compoundu, który składa się z 5 niezależnych mieszkań typu studio, siłowni, kuchni i domku gosposi (która się nazywa property manager), i wszystko to otoczone jest 3-metrowym murem. Zwieńczonym na dodatek potłuczonymi butelkami. Poniżej mój kawałek:
 Jedyny, który wystaje ponad mur:
Dlatego widać z niego ocean! :D
Te ciemne plamy to grzyb. Ponieważ tu codziennie pada, na szczęście głównie w nocy. Poza murem jest wioska, gdzie ludzie już nie żyją tak komfortowo:
Parę rodzin mieszka praktycznie na samej plaży, w tych skleconych z resztek ruderach. Niedokończony budynek w głębi jest niedokończony już najwyraźniej od wielu lat. Wykorzystywany teraz jako squat. Oczywiście nie ma tam prądu ani wody bieżącej. Po wodę wysyła się dzieci do studni, oddalonej o ok. 500 m:
W naszym ogrodzonym i strzeżonym 24/7 kawałku luksusu też nie ma wodociągów, kanalizacji ani zewnętrznego prądu. Wodę dowozi cysterna do dwóch 1000-litrowych zbiorników, prąd wytwarza agregat, do którego codziennie musimy dowozić paliwo. Niemniej jednak, mimo trudnych warunków, okoliczni mieszkańcy są sympatyczni, przyjaźni i uśmiechnięci. Na "naszej" plaży tuż za murem jest parę barów, gdzie co weekend gra na żywo kapela, a tłumy bawią, używając do tego całkiem sporych ilości alkoholu. Jednak kiedy poszłam tam pierwszy raz, wszystko było puste i zamknięte na głucho...
Wyszłam też na główną ulicę naszej wioski, gdzie toczy się życie biznesowe i społeczne. Poznałam Moko, to ten w środku, który jest właścicielem warsztatu wulkanizacyjnego. Warsztat w tle.
Zdążyłam się również rozejrzeć ciut bardziej po lotnisku i drodze na. Pracuję 4 razy w tygodniu, wstaję o 4 rano i jadę do pracy, jeszcze w zupełnych ciemnościach. Dojeżdżam o 5 rano, droga ma jakieś 32 km długości, zwykle w nocy nikt jej nie używa. Czasem spotyka się popsute samochody na poboczu, bez trójkątów ostrzegawczych i niczym nie oświetlone. Byłoby dość niebezpiecznie, ale Liberyjczycy maja na to sposób: wyrywają z poboczy trawę z korzeniami i kładą kępki w pewnej odległości od zepsutego samochodu. Więc najpierw widać na środku jezdni kępkę, a nawet ciąg kępek, a potem dopiero samochód. Za to ciężko im idzie zmiana świateł na mijania i zwykle oślepiają okropnie długimi... albo zmieniają, i okazuje się, że w światłach mijania nie mają żarówek i samochód nagle znika. Bo oczywiście nie ma latarni ulicznych. Przecież nie ma nigdzie prądu, to niby skąd miałyby się wziąć. Podobno rząd dostarcza elektryczność do 3% populacji i tylko w samej stolicy. Reszta musi sobie radzić z agregatami lub bez. My mieszkamy w odległości ok. 30 km od centrum miasta, w małej wiosce. To, że do stolicy i do pracy mogę dojechać drogą asfaltową, zawdzięczam tylko temu, że pracuję na lotnisku. Jedyna porządnej jakości asfaltowa droga poza stolicą prowadzi właśnie z Monrowii na lotnisko Robertsa. Od mojej wioski, która nazywa się Kendeja, w stronę lotniska nie ma prawie już żadnych osiedli, jedzie się przez dżunglę, las deszczowy, jaki ciężko spotkać gdzie indziej w Afryce. Który rano, kiedy wracam z pracy, wygląda tak:
 Oraz tak:
 Droga na lotnisko:
 Widoki po drodze:
 I jeszcze jedna rzeka:
Jeżdżenie po mieście wygląda ciut inaczej. Ruch nie jest aż tak zwariowany, jak w Ghanie, ale można też się nieźle nadziwić... Tutaj np. samochód, najprawdopodobniej po stłuczce, który zostawiono na środku głównej ulicy miasta, blokując ruch:
Co ciekawe, tuż za nim jest otwarta brama z dużym podwórkiem, jakiś sklep, czy warsztat, gdzie można było po prostu samochód zepchnąć... :)
Lotnisko Robertsa w Monrowii, główne i międzynarodowe, jest, jak już wspomniałam wcześniej luźnym zgrupowaniem budynków z tektury. Przed wojną terminal był całkiem spory i nowoczesny, jak na Afrykę, ale niewiele z niego zostało:
 Tu widok od strony płyty. Burza była bardzo malownicza! ;)
A tu od strony zewnętrznej. Jak widać nie tylko w Warszawie zasłania się budynki płachtami! ;)
To już nowy, tekturowy Terminal A, na którym pracuję. Oprócz mnie pracują tam też oczywiście inni. Niektórzy bardzo ciężko...
Nadmienię, że zadaniem pana ze zdjęcia powyżej było pilnowanie samolotu. Nie reagował na wołanie, musiałam nim mocno potrząsnąć, żeby się obudził... No ale przecież była dopiero 6 rano! :D

November 18, 2013

Liberia strikes back.

Tak się złożyło, że zostałam zesłana do Liberii na 5 tygodni. Służbowo. Właściwie mnie to cieszy: od 3 lat jeżdżę tu i oglądam tylko lotnisko. I nic praktycznie nie wiem o tym kraju, o ludziach, o kulturze, jak żyją, jak spędzają czas wolny, co lubią, a czego nie. Tym razem będę w końcu mogła Liberii doświadczyć. No i oczywiście postaram się wrażenia i doświadczenia zapisywać. Niestety mój aparat ostatnio umarł zupełnie na śmierć, więc focić mogę tylko telefonem. Ale robię, co mogę!
W Liberii wojna domowa, bardzo krwawa i okrutna zakończyła się w 2003 roku. Kraj ciągle jest zdewastowany, brak infrastruktury w każdej praktycznie dziedzinie. Ludzie, ci, którzy nie zdołali uciec, są również "zdewastowani". Brakuje im podstawowej edukacji. Ich mentalność kształtowała wojna. Pojęcie moralności i etyki jest zupełnie inne, niż u mnie. Byle co, z byle powodu, może doprowadzić do agresji.  Np. bardzo często zdarzają się tu wypadki motocyklowe, w których motocyklista potrącony zostaje przez samochód. Motocykliści jeżdżą slalomem, bez kasków i ochraniaczy. Nie patrzą w lusterka. Stanowią zagrożenie na drodze, bo nikt nie wymaga od nich, ani też w żaden sposób nie sprawdza jakichkolwiek umiejętności. W nocy nie włączają świateł. W tych okolicznościach o tragedię nie jest trudno. Jednak gdy do niej dojdzie, to kierowca i pasażerowie samochodu natychmiast są atakowani przez okoliczną ludność. Rzucane są kamienie, koktajle Mołotowa. Niejeden samochód został w ten sposób spalony, zwykle policja i wojsko musi interweniować i używać broni palnej, żeby rozgonić atakujących. Tuż przed moim przyjazdem spalono autobus. W momencie podpalania 72 osoby były na pokładzie. Na szczęście nikt nie zginął, ale motocykliści dostali zakaz poruszania się po głównych ulicach miast...
W takim kraju przyszło mi mieszkać. W luksusowym hotelu na plaży. Gdzie nie widać biedy. Ani  innych problemów Liberii. Jednak nawet tu różnice między Liberią a Ghaną są widoczne. Np. na realizację zamówienia w hotelowej restauracji czeka się godzinę lub więcej. Jedzenie jest jadalne, i to tyle można o nim powiedzieć. W pokoju mam karaluszki. Malutkie takie.
Ale ocean jest piękny! ;)
Tak wygląda moje miejsce pracy. Na lotnisku pełno jest jeszcze sprzętu ONZ-etowego. Rozpadające się baraki. Na wpół zburzone budynki. Terminale z dykty, zrobione na szybko, tymczasowo. Mało miejsca.
Tak Liberia wygląda z lotu ptaka. Piękne wybrzeże, plaże ze złotym piaskiem ciągnące się kilometrami... Lasy deszczowe wszędzie, bardzo zielone, z małymi wioskami na wypalonych polankach. 40% deszczowych lasów Afryki Zachodniej znajduje się właśnie w Liberii. 
 No i mój hotel, hotelowa plaża... luksus, na który większość ludności nie może sobie pozwolić.
Piękna plaża przy hotelu. Ale lepiej nie wychodzić poza budki strażników, bo można zostać obrabowanym...
No i ocean. W którym nie można pływać, prądy są tak silne, że wielu ludzi się już utopiło... A fale są tak wielkie, że zwalają z nóg! Jest tu jednak paru amatorów surfingu, których cieszy ta sytuacja. ;)
Ponieważ nie wyszłam jeszcze tak naprawdę za bramy hotelu, to nie bardzo mogę napisać nic więcej. Dzisiaj wieczór w mieście. Nie mogę się doczekać!