December 07, 2013

Ekwador część II. (czerwiec 2012)

Noooo... trochę mi to zajęło, zanim zabrałam się za drugą część wyprawy. Ale okazało się, że czasu jak zwykle mało, a roboty dużo, i zaległości jeszcze więcej. Ale już! Jestem, i piszę.

Poprzednią notkę zakończyłam na Cuence. Piękne kolonialne miasteczko, urocza architektura, góry wokół, ale temperatura całkiem w porządku, nawet w nocy. Zwłaszcza po tym, jak kupiłam sobie sweter z wełny alpaki. Ale dość już tych gór, czas ruszać nad Pacyfik, do wielorybów!

Oczywiście autobusem, oczywiście przez ponad 4-tysięczne przełęcze z widokami zapierającymi dech w piersiach. Najpierw długo wjeżdżaliśmy na górę, żeby przeciąć pasmo Andów, a potem jeszcze dłużej zjeżdżaliśmy na dół, żeby osiągnąć poziom morza. Wjeżdżaliśmy zaledwie 1600-1700 metrów, a zjeżdżaliśmy 4200! :)
Widoki dało się oglądać do wysokości 2000 m, potem zaczął się las chmurowy, i mgła przesłoniła wszystko, czasem tylko widać było, że po jednej stronie jest skalna ściana, a po drugiej białe nic.
Po lesie chmurowym zaczął się las deszczowy i tym samym, od trawy i porostów na przełęczy, przejechaliśmy przez wszystkie piętra roślinne globu w ciągu podróży trwającej niecałe 4 godziny (od przełęczy w dół). Pośrednim celem podróży było Guayaquil, największe miasto w kraju, gdzie nie zamierzałam się zatrzymać, a jedynie przesiąść do autobusu do Montanity, mekki surferów. I okazało się to być bardzo słuszną decyzją, bo to co widziałam na dworcu autobusowym, połączonym z centrum handlowym, oraz mijając po drodze nie zachęcało do odwiedzin. Spotkani na dworcu ludzie również nie zachęcali do poznania ich miasta, byli jakby mniej Ekwadorczykami... mniej miłymi i pomocnymi ludźmi. W owym centrum handlowym był food court, pomyślałam, że może zjem coś, co nie będzie ryżem w końcu, niech to nawet będzie KFC, czy McDonald! Niestety, wszystkie zestawy zamiast frytek zawierały ryż i fasolę... ;)
W kocu wsiadłam do autobusu i już po godzinie zobaczyłam wybrzeże oceanu. Nagle zamiast gór i dżungli pojawiły się kaktusy, takie meksykańskie, oraz trawy i coś jakby step, czy sawanna. Po drodze minęliśmy kilka rozpadających się miasteczek... by dotrzeć do miejscowości jedynej w sowim rodzaju, gdzie impreza trwa 24/7, hotel stoi na hotelu, a angielski słyszy się częściej niż hiszpański. Montanita. 
Szybko znalazłam hostel przy plaży, zrzuciłam graty i pobiegłam przywitać się z Pacyfikiem. Pierwszy raz się spotkaliśmy. Było mi bardzo, bardzo miło. Aczkolwiek spodziewałam się większych fal... ;)
Potem przekąska na ulicy, poznawanie ludzi, piwo, piwo, piwo... W Montanicie chyba tylko knajp jest więcej niż hosteli. Czasem są to po prostu stragany na ulicy, gdzie można wypić szota na stojąco. Chociaż niektóre mają stoliki. :)
Z nowo poznanymi towarzyszami poszliśmy na imprezę do klubu, gdzie grała kapela na żywo. Muzykę rockową. Dawali czadu!!!
Po koncercie kontynuowaliśmy imprezę, a z Angielką i Holendrem umówiliśmy się, że następnego dnia pojedziemy do Puerto Lopez, ponieważ tam miało być mniej naciągaczy i więcej opcji, żeby zobaczyć wieloryby i popłynąć na Isla de la Plata. Tak też zrobiliśmy, aczkolwiek byliśmy trochę MARTFI. Znaleźliśmy hostel, zarezerwowaliśmy łódź, zwiedziliśmy miasteczko. Małe, rybackie miasteczko, z paroma hostelikami i knajpkami. Ale za to cisza i spokój.
Następnego dnia stawiliśmy się o umówionej porze w biurze i bardzo, ale to bardzo byłam podekscytowana. WIELORYBY!!! Zawsze chciałam je zobaczyć i w końcu miało się udać... mimo, że to dopiero początek sezonu, to już się podobno pojawiły. Poza tym w planie miała być Isla de la Plata, czyli enklawa dzikiego ptactwa. Nazwa też od ptasiego guana, a nie od piratów, którzy ukryli tu górę srebra... Rzeczywiście, były. WIELORYBY TAM BYŁY! 5 wielorybów, w dwóch grupach. Jedna płynęła z jednej strony łodzi, druga z drugiej. Nie jestem w stanie opisać wrażenia, jakie zrobiły na mnie te wielkie zwierzęta. Humbaki mają do 14 metrów długości, co oznacza, że każdy dorosły osobnik był 2 razy dłuższy niż nasza łódź. A były momenty, kiedy były zaledwie parę metrów od nas! To robi wrażenie... Wydech, wtedy widać fontannę z nosa... wynurzenie pyska, wdech... zanurzenie, wtedy widać cały tułów i czasem nawet płetwę ogonową. NIESAMOWITE!!! Majestatyczne, wielkie stwory. PIĘKNE!
 A tu ciut bliżej:
Dopłynęliśmy na Wyspę Srebra. Odbyliśmy miły spacer po wyspie, którego najfajniejszym momentem były blue footed boobies, czyli głuptaki niebieskonogie, ptaki tak śmieszne, że nie mogłam wyjść z podziwu. Takie trochę większe kaczki z niebieskimi stopami. Do tego właśnie miały okres godowy, więc panowie zalecali się do pań wydając śmieszne odgłosy. Robili to na środku ścieżek, więc, żeby im nie przeszkadzać, omijaliśmy zakochane pary brnąc w krzakach. Byliśmy czasem w odległości nawet pół metra od nich!
W planie wycieczki było również snorklowanie w morzu. Popłynęliśmy do zacisznej zatoczki, mijając po drodze gigantyczne żółwie, które bardzo chętnie jadły arbuzy... Woda w zacisznej zatoczce może nie falowała, ale była czarna, tak czarna, że miałam opór, żeby do niej wejść. Pokonałam go jednak, widoczność była całkiem dobra, temperatura ok. 26 stopni (zimny prąd kończy się w Peru, kontynent skręca na wschód, a prąd dalej płynie prosto na północ), można było nawet zobaczyć sporo ryb. A kolor brał się z czarnych głazów na dnie i zachmurzonego nieba...
Zmęczeni wycieczką zjedliśmy pyszny obiad, a ja pożegnałam towarzystwo i udałam się na nocny autobus do Quito. Czas wracać w góry!
W Quito nie zabawiłam długo, przesiadłam się tylko do autobusu do Latacungi, miasteczka z którego organizuje się wyprawy na wulkan Cotopaxi. Nie planowałam takich ekstremów, toż to ponad 5 tyś metrów! Ale chciałam zobaczyć okoliczne wioski i poczuć trochę góry z bliska, nie tylko przez okno autobusu. Nie pomyślałam jednak o jednym... nie idzie się na górskie spacery na wysokości 3500-4000 metrów od razu, jeśli właśnie przyjechało się z poziomu morza! No ale po kolei. W Lacatundze znalazłam hostel, i zaplanowałam wyprawę na następny dzień. Miała to być wycieczka po tzw. Quilotoa Loop. Małe, górskie wioseczki, gdzie mieszkają rdzenni Indianie w kapeluszach i ponczach. No i rzeczywiście pojechałam, po drodze poznając parę turystów. W jednej z wiosek był akurat festyn. Rynek z produktami spożywczymi, procesja i korrida. A potem Quilotoa, czyli jezioro w kraterze wygasłego wulkanu. Piękne widoki! Miły spacer w dół krateru. Na dole okazało się, że jestem atrakcja turystyczną większą, niż samo jezioro. Widocznie błękit moich oczu był głębszy, niż toni jeziora... :D
Problemy zaczęły się w drodze powrotnej. Otóż okazało się, że mój organizm przy wchodzeniu nie jest w stanie oddychać tak rozrzedzonym powietrzem. A było to na wysokości ok. 4000 m n. p. m... Co 5 metrów się musiałam zatrzymywać, żeby złapać oddech... którego nie mogłam złapać! Myślałam, że się uduszę! Serce waliło jak oszalałe, próbując dostarczyć tlen do komórek... Okropne uczucie. Drogie dzieci, nie próbujcie tego sami. Aklimatyzujcie się najpierw przez 1-3 dni... I wtedy nie powinno być problemu.

Otavalo

Kolejnym punktem programu, już ostatnim, było Otavalo. Małe miasteczko, w górach ciut niższych, w związku z tym z łagodniejszym klimatem. Otavalo słynie z targu, na którym można dostać wszystkie produkty regionu. Nie tylko tego regionu w Ekwadorze, ale też z całych północno-zachodnich Andów. Hamaki, swetry, poncza. Wszelkie rękodzieło, ale głównie produkty z wełny lam i alpak. Ależ tam było kolorowo! Wszystko bym kupowała, dosłownie. Piękne rzeczy. Dobrej jakości. I tanie. Rozważałam nawet wysłanie paczki do domu... :)

Z Otavalo droga wiodła do Kolumbii, o której w kolejnej notce. :)

1 comment:

Anonymous said...

super wyprawa,dzienkujemy za podzielenie sie wrazeniami z pienknej podrozy