Dlaczego Uzbekistan?
Kierunek każdej podróży w życiu wybieram z jakiegoś powodu. Czy to marzenie z dzieciństwa, które dopiero teraz można spełnić, czy ostatnio przeczytany artykuł bądź książka... czy czyjaś niespodziewana propozycja. Zawsze jest coś, co sprawia, że podejmuję decyzję: JADĘ! Zawsze jest jakieś drugie dno, oprócz tego, że mam czas i że jeszcze TAM nie byłam. Albo może i byłam, ale chciałabym jeszcze... Z podróżą do Uzbekistanu wiąże się rodzinna historia sprzed prawie 100 lat. Otóż tak się złożyło, że Dziadek mój dorastał w rosyjskim zaborze i w 1914 r. wcielony został do carskiej armii. Z carska armią trafił na front w Środkowej Azji. Jego niezapomnianymi doświadczeniami były wizyty w miastach Jedwabnego Szlaku: Taszkiencie i Samarkandzie. Zawsze mówił Babci: "Helusia, jeśli byś kiedyś miała możliwość odwiedzić Taszkient, Samarkandę, to jedź! Tam tak pięknie!". Ja niestety nigdy nie poznałam Dziadka... zmarł zanim się urodziłam. Za to byłam jedyną wnuczką, którą Babcia miała zawsze pod ręką, więc raczyła mnie niesamowitymi opowieściami o czasach przed- i powojennych, o historii rodziny i zawiłościach genealogicznych. Między innymi opowiedziała również tę historię o "przygodach" Dziadka. Niestety, to tylko fragmenty, bardzo mała część tego, co pewnie tam przeżył i doświadczył... Pamiętam takie jego zdjęcie w mundurze, z 1915 r. z Islamabadu... Liceum kończył w 1916 r. w Jekaterynburgu. Tak bardzo szkoda mi, że nigdy Go nie spotkałam, nie mogłam o wszystko zapytać... Podejrzewam, że spędzałabym z nim całe dnie chłonąc historie o egzotycznych i dalekich miejscach... Ech...
Kierunek każdej podróży w życiu wybieram z jakiegoś powodu. Czy to marzenie z dzieciństwa, które dopiero teraz można spełnić, czy ostatnio przeczytany artykuł bądź książka... czy czyjaś niespodziewana propozycja. Zawsze jest coś, co sprawia, że podejmuję decyzję: JADĘ! Zawsze jest jakieś drugie dno, oprócz tego, że mam czas i że jeszcze TAM nie byłam. Albo może i byłam, ale chciałabym jeszcze... Z podróżą do Uzbekistanu wiąże się rodzinna historia sprzed prawie 100 lat. Otóż tak się złożyło, że Dziadek mój dorastał w rosyjskim zaborze i w 1914 r. wcielony został do carskiej armii. Z carska armią trafił na front w Środkowej Azji. Jego niezapomnianymi doświadczeniami były wizyty w miastach Jedwabnego Szlaku: Taszkiencie i Samarkandzie. Zawsze mówił Babci: "Helusia, jeśli byś kiedyś miała możliwość odwiedzić Taszkient, Samarkandę, to jedź! Tam tak pięknie!". Ja niestety nigdy nie poznałam Dziadka... zmarł zanim się urodziłam. Za to byłam jedyną wnuczką, którą Babcia miała zawsze pod ręką, więc raczyła mnie niesamowitymi opowieściami o czasach przed- i powojennych, o historii rodziny i zawiłościach genealogicznych. Między innymi opowiedziała również tę historię o "przygodach" Dziadka. Niestety, to tylko fragmenty, bardzo mała część tego, co pewnie tam przeżył i doświadczył... Pamiętam takie jego zdjęcie w mundurze, z 1915 r. z Islamabadu... Liceum kończył w 1916 r. w Jekaterynburgu. Tak bardzo szkoda mi, że nigdy Go nie spotkałam, nie mogłam o wszystko zapytać... Podejrzewam, że spędzałabym z nim całe dnie chłonąc historie o egzotycznych i dalekich miejscach... Ech...
Jednak nawet te skrawki
historii przekazane przez Babcię wryły mi się w pamięć głęboko, tak głęboko, że
kiedy tylko usłyszałam, że Ewka się tam wybiera, to natychmiast krzyknęłam:
"JA TEŻ CHCĘ!!!". No i pojechałyśmy w czerwcu 2008 roku do
Uzbekistanu na 2 tygodnie. Oczywiście _poleciałyśmy_ tam. Aerofłotem. Z
przesiadką w Moskwie. Było lepiej, niż mogłoby się zdawać. ;)
Jak dojechać do Uzbekistanu?
Jak dojechać do Uzbekistanu?
Ale zanim to się
wydarzyło, okazało się, że nie jest wcale łatwo do Uzbekistanu wjechać. Wizę
można dostać, ale to skomplikowane niezmiernie. Jeśli nie jedzie się na
zorganizowaną wycieczkę, to trzeba nawiązać kontakt z lokalnym biurem podróży,
które załatwi wizy w uzbeckim ministerstwie spraw wewnętrznych. A potem się
taką wizę odbiera w ambasadzie w Warszawie. Trzeba jakieś papiery o zatrudnieniu
i nie wiadomo czym. I że niby wszystko ma się tam zarezerwowane z tym biurem.
Na szczęście biuro było rozsądne, wizy załatwiło i nie pobrało żadnych
pieniędzy z góry. Fikcyjnie nam wszystko zarezerwowali za jedyne 20 USD. Które
zapłaciłyśmy ostatniego dnia podróży, zadając sobie dość dużo trudu, żeby to
biuro znaleźć... Uzbecy są bardzo uczciwymi i pomocnymi ludźmi, życzliwość
spotykała nas na każdym kroku! :)
Na lotnisku w Taszkencie
wylądowałyśmy wczesnym rankiem. Było jeszcze ciemno. Szczęśliwie przeszłyśmy
bez przeszkód wszelkie kontrole, wymieniłyśmy dolary na lokalną walutę.
Pierwszego szoku kulturowego doznałyśmy, kiedy w jednym kantorze pani nam
powiedziała, żebyśmy wymieniły kasę w drugim, bo tamci mają lepszy kurs. I
rzeczywiście mieli! Z lotniska pojechałyśmy na dworzec kolejowy i tam dopadły
nas pierwsze promienie środkowoazjatyckiego słońca... Było gorąco. Dworzec
klasycznie sowiecki, wielka pusta hala z jedną otwartą kasą i dłuuuugaśną
kolejką, parę stoisk gdzieś w kącie z typowymi postsowieckimi przekąskami,
takimi samymi jak na Ukrainie czy Białorusi.
Pociąg był super!
Czułyśmy się jak w Orient Expresie! Bardzo wygodne siedzenia, przedział 6-osobowy
tylko z nami 2 w środku, czajniczek i filiżanki na herbatę. Cudownie!
Samarkanda
Pierwszym przystankiem po 4-godzinnej podróży była Samarkanda. Taksówką dojechałyśmy do małego, uroczego hoteliku, schowanego w labiryncie wąskich uliczek. Takich jak ta:
Z zewnątrz była tylko brama, która kryła korytarz prowadzący na wewnętrzny dziedziniec z ogrodem.
W życiu nie pomyślałabym, że z takiej małej uliczki można wejść do tak dużego ogrodu! Dostałyśmy ładny pokój z łazienką, obwieszony dywanami i makatkami. Do wszystkich pokoi wchodziło się ze schodów zewnętrznych, zostawiając buty na parterze.
Po długiej podróży nie planowałyśmy niczego konkretnego. Zjeść coś, przejść się na spacer, ale tylko tak, żeby poczuć atmosferę miasta. Prawdziwe zwiedzanie miało się zacząć kolejnego dnia. I wtedy po raz pierwszy odkryłyśmy TAPCZANY. W Uzbekistanie biesiaduje się na tapczanach. Tzn. na podwyższeniu w kształcie i wielkości dużego dwuosobowego łóżka (king-size!) ustawia się niski stoliczek, a wokół niego i na nim płaskie poduszki do siedzenia i normalne do opierania się. Tapczany mogą mieć oparcia nawet z 3 stron, w zależności od potrzeb.
A na stoliku natychmiast pojawiają się pyszności:
Uzbekistan jest muzułmańskim krajem z dyktaturą w stylu sowieckim. Ta mieszanka sprawia, że jest bezpiecznie, ludzie są niezwykle gościnni, można dostać wszędzie alkohol, chodzić z dekoltem i gołymi ramionami, ale nie widać ludzi pijanych czy lasek w mini. No chyba, że to Rosjanie... podróżnik ma więc łatwo i przyjemnie, tyle, że musi zbierać karteczki meldunkowe w każdym miejscu pobytu, a na nocleg poza hotelem, np. w prywatnym domu, trzeba mieć specjalne zezwolenie... ale czy Uzbecy są szczęśliwi, to już jest inne pytanie. Na które nie chcą odpowiadać, być może ze strachu? Nie wyglądają jednak na cierpiących okropną niewolę. Ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić...
Po przepysznym posiłku udałyśmy się na spacer po najbliższej okolicy, co chwila przysiadając w kolejnych knajpkach na tapczanach. Ulice Samarkandy były albo placami z ruinami porośniętymi trawą, albo skupiskami ciasnych uliczek porozrzucanymi tu i ówdzie...
Owce zresztą pasą się wszędzie, gdzie tylko się da, a wszystkie placyki przedstawiają ten sam poziom zaniedbania.
Tak sobie spacerowałyśmy, podziwiając Samarkandę, gdy WTEM! usłyszałyśmy muzykę. "Chodźmy zobaczyć!". I poszłyśmy. Powiedziano nam, że to swad'ba, co okazało się być imprezą z okazji obrzezania. W Uzbekistanie chłopców obrzezuje się, gdy mają 3 lata i wtedy cała rodzina i znajomi zjeżdża się na wielkiej imprezie. Ta liczyła ze 150 gości. My również zostałyśmy zaproszone! I obdarowane prezentami! Oraz usadzone przy stole z innymi kobietami, gdyż jak na dobrych muzułmanów przystało, płcie bawią się oddzielnie. Wszyscy odświętnie, tradycyjnie ubrani, stoły udekorowane, złote zęby błyszczą w uśmiechach...
Zapoznałyśmy się z naszymi towarzyszkami uczty, na szczęście dało się rozmawiać po rosyjsku. Na stole, oprócz przeróżnych potraw i napojów, stała też wódka. Ciepła. Przy naszym stoliku tylko my ją piłyśmy, porządne uzbecki kobiety nie piją!
Po przepysznym posiłku udałyśmy się na spacer po najbliższej okolicy, co chwila przysiadając w kolejnych knajpkach na tapczanach. Ulice Samarkandy były albo placami z ruinami porośniętymi trawą, albo skupiskami ciasnych uliczek porozrzucanymi tu i ówdzie...
Pomiędzy tymi domkami są wąskie uliczki, jakie opisałam wyżej. Domki stoją przy ulicy bardzo szerokiej, od niej odchodzą zaułki. A nagle, znienacka, otwiera się wielka przestrzeń, plac, skwer, ugór, przy którym w dali widać zabytkowe meczety i madrasy.
Pole/plac pełen chwastów... i gdzieś tam jakaś perełka architektury sprzed 500-600 lat...
Są też klasyczne post-sowieckie placyki, które kiedyś miały służyć ludności tubylczej do miłego spędzania czasu. teraz służą owcom za pastwiska.Owce zresztą pasą się wszędzie, gdzie tylko się da, a wszystkie placyki przedstawiają ten sam poziom zaniedbania.
Tak sobie spacerowałyśmy, podziwiając Samarkandę, gdy WTEM! usłyszałyśmy muzykę. "Chodźmy zobaczyć!". I poszłyśmy. Powiedziano nam, że to swad'ba, co okazało się być imprezą z okazji obrzezania. W Uzbekistanie chłopców obrzezuje się, gdy mają 3 lata i wtedy cała rodzina i znajomi zjeżdża się na wielkiej imprezie. Ta liczyła ze 150 gości. My również zostałyśmy zaproszone! I obdarowane prezentami! Oraz usadzone przy stole z innymi kobietami, gdyż jak na dobrych muzułmanów przystało, płcie bawią się oddzielnie. Wszyscy odświętnie, tradycyjnie ubrani, stoły udekorowane, złote zęby błyszczą w uśmiechach...
Zapoznałyśmy się z naszymi towarzyszkami uczty, na szczęście dało się rozmawiać po rosyjsku. Na stole, oprócz przeróżnych potraw i napojów, stała też wódka. Ciepła. Przy naszym stoliku tylko my ją piłyśmy, porządne uzbecki kobiety nie piją!
Przez cały czas na żywo przygrywała kapela w uzbeckich rytmach, po zmroku panie wyszły na parkiet i tańczyły w kółeczkach. Panowie również, też w swoich kółeczkach. Po imprezie miałyśmy niejakie trudności ze zogniskowaniem wzroku... :D
Kolejny dzień był już pełen konkretnych zajęć. Trzeba zwiedzać! Nie można się lenić! Spać zbyt długo, nawet mimo kaca! Obowiązki wzywają!
Piękno zabytków powaliło mnie na kolana. Nie mogłam przestać fotografować, żeby zatrzymać te obrazy w pamięci. Budowle piękne same w sobie, a jeszcze do tego udekorowane złotą farba i niebieskimi płytkami ceramicznymi. Wszystko jak z bajki, błyszczy w promieniach słońca.
Tak właśnie wyobrażałam sobie w dzieciństwie świat z "Baśni Tysiąca i Jednej Nocy"...
Meczety, madrasy, pałace... olbrzymie, na wielkim terenie. Zbudowane XIV-XV w. przez Timura Wielkiego i jego następców. W ówczesnych czasach jeden z najważniejszych centrów kultury, sztuki i nauki w świecie islamskim. I to widać! Chodząc pomiędzy pustymi dziś budynkami (które na szczęście nie zostały zburzone przez kolejnych zdobywców, a władze Związku Radzieckiego nawet zaczęły je restaurować, co jest obecnie kontynuowane przez władze Uzbekistanu) da się odczuć, jak wyglądało życie w czasach świetności miasta. Turystów nie było zbyt wielu, więc można było zobaczyć ten świat prawie że takim, jak w przeszłości. I pewnie dokładnie takim, jak widział to mój Dziadek w 1915 roku...
Niektóre ulice zapierały dech w piersiach!
A place pokazywały inny świat, który został bezpowrotnie zniszczony, niestety.
Wnętrza budynków nie ustępowały zewnętrzu:
Ileż się myśli w głowie roi, chodząc takimi ulicami!
Brak słów, żeby to opisać... Miał Dziadek rację, absolutnie. Szkoda tylko, że Babcia nie mogła tego wszystkiego zobaczyć...
W jednym z meczetów spotkałyśmy imama, który chciał się ze mną ożenić i oferował 200 owiec. Nie wiem, czy to dużo, czy mało... ale mój potencjalny narzeczony wyglądał tak:
Pasujemy do siebie, prawda? :D
Na wszelki wypadek sprawdziłam więc, jak wyglądałabym w uzbeckim stroju tradycyjnym:
Pięknie!!! :DDD
Buchara
Po 3 bardzo fajnych dniach w Samarkandzie kontynuowałyśmy podróż do Buchary. Buchara też jest pełna zabytków, być może mniej spektakularnych, niż Samarkanda, ale za to ma coś, co można nazwać Starym Miastem, które zachowało swój tradycyjny układ, więc można się tam poczuć dużo bardziej jak na 100 lat temu na Jedwabnym Szlaku. No i oczywiście też wszędzie są tapczany! Po przyjeździe jednak wybrałyśmy zwykłe stoliki nad brzegiem położonego w centrum miasta basenu z fontannami. Od wody wiało chłodną bryzą, co znacznie wspomagało odpoczywanie.
Po odpoczynku udałyśmy się tradycyjnie na spacer po mieście. Odkryłyśmy sklepy i bazary wyglądające dokładnie tak, jak należałoby się spodziewać.
Nie obyło się bez przymierzania wytworów lokalnych producentów. Chociaż te czapki są akurat kazachskie.
Ewidentnie przeniosłyśmy się w czasie:
Zwiedziłyśmy też bazary spożywcze:
Pani sprzedaje lepioszki, czyli pszenny chleb. Pyszny!
Stoiska ze świeżymi, jeszcze ciepłymi i pachnącymi lepioszkami są wszędzie.
Tam również zatrzymałyśmy się na odpoczynek i herbatę, którą gotowano w takim wielkim samowarze:
Oczywiście nie zdziwił nas widok oślich zaprzęgów:
Spotkałyśmy tez wesele:
Chociaż niestety państwo młodzi zawiedli nas swoimi współczesnymi strojami:
Zabytkowe meczety nie są obecnie używane, Uzbecy mają mniejsze i przytulniejsze, takie jak ten:Mimo, że większość Uzbeków to muzułmanie, nie usłyszy się tu wezwań muezzina na modlitwy. Głośnie nawoływanie zostało zabronione przez władze.
Dla spragnionych czegoś orzeźwiającego jest Fanta! Prosto z beczki! :)
A tak wygląda Uzbekistan pomiędzy Samarkandą a Bucharą.
No i oczywiście wszędzie są pomniki Timura, wielkiego bohatera narodowego.
Takie sadzawki/baseny znajdują się wszędzie w bucharze. Kiedyś stanowiły zbiorniki wody pitnej, a brak dopływu wody świeżej doprowadził do epidemii cholery, która uśmierciła większość populacji miasta w drugiej połowie XIX w. Centrum miasta nadal wygląda tak, jak wtedy:
A, jak wspomniałam, bazary wyglądają znacznie "starzej".
Z wąskich uliczek wchodzi się na zacienione dziedzińce, gdzie też kwitnie handel. W chwili obecnej w centrum miasta można kupic lokalne rękodzieło, dywany, tkaniny, ceramikę.Po obfitym we wrażenia spacerze udałyśmy się na zasłużony odpoczynek do naszego mini hoteliku, który również był budynkiem zabytkowym, typowym tradycyjnym domem, zbudowanym w latach 1820-tych. Właścicielem był Rosjanin, były olimpijczyk z Moskwy. Opowiadał nam mnóstwo ciekawych historii, między innym o polskiej rodzinie, którą wraz z matką przechowywali w tym właśnie domu w czasie II wojny światowej, a także dlaczego to ważne, żeby w każdym hotelu się meldować, i co może wyniknąć, kiedy w takim Amsterdamie się nie zameldujemy i wybierzemy w podróż elektryczką... otóż może wyniknąć dowolna tragedia, i nikt o tym nigdy się nie dowie, ślad po nas zaginie, bo nikt nie będzie w stanie określić, kiedy nas ostatni raz widziano. A tu proszę! Wszystko zameldowane na papierze! A, tak, były takie 2, 3 dni temu, pojechały do Chiwy, miały wrócić dzisiaj. I nie wróciły!!!!
Dom jest drewniany, zdobiony wewnątrz i na zewnątrz, rzeźby i malowidła są wszędzie, nasz gospodarz sam sukcesywnie odnawiał malowidła. Przez bramę zewnętrzną wchodzi się na dziedziniec, który otaczają drzwi do poszczególnych pokoi. Nasz pokój miał 4 pary drzwi, zajmował całą ścianę dziedzińca. Wewnątrz spało się na siennikach. Które niestety miały swoich gryzących mieszkańców...
Kolejnego dnia poszłyśmy zwiedzać zabytki. I też było pięknie!
Dawne centrum miasta otaczają mury obronne z XII w.
A wieczorem można odpocząć na tapczanie przy miejskiej sadzawce, popijając piwem i zagryzając baranim szaszłykiem.
Chiwa
Do Chiwy pojechałyśmy taksówką, bo podróż miała trwać 5 godzin, zamiast 10-ciu, jak autobusem. I tyle też trwała, ale co to była za podróż! 400 km przez pustynię. Skwar taki, że woda prawie się zagotowywała w butelkach, samochód nie miał klimatyzacji, kierowca palił papierosa za papierosem, burza piaskowa ładowała tony piachu przez okna, które wciskały się w najdrobniejszą szczelinę. Taksówkę dzieliłyśmy z innymi pasażerami, było więc również dość ciasno. Ale oczywiście do Chiwy warto było przyjechać. To zachowane prawie bez uszczerbku XII-wieczne miasto, stolica ostatniego chanatu w okolicy. Otoczone murami, pełne zabytkowych, bajkowych budowli.
Najlepiej jest obejrzeć Chiwę z 86-metrowej wieży, na która się wspięłyśmy, przypłacając ten wyczyn bólem mięśni ud przez następne 2 dni...
Widać wyraźnie, gdzie kończy się stare miasto otoczone murem...
To wygląda jak jeden wielki budynek, jednak pomiędzy ścianami są wąskie uliczki i przesmyki, którymi można się przedostać z miejsca na miejsce. A tak wygląda wieża:
Wieże zresztą są chyba specjalnością Chiwy, bo była jeszcze jedna, równie imponująca:
A jeszcze większe wrażenie robiła w nocy:
Były też oczywiście Chiwie tapczany:
Wygląda na to, że jest tylko jeden akceptowalny wzór obrusa w całym kraju... Spacerując po mieście spotkałyśmy fotografa z przygotowanym... hmm... wszystkim, specjalizującego się w zdjęciach rodzinnych. Poobserwowałyśmy trochę tubylców, jak się fotografują, i zrobiłyśmy sobie zdjęcie w uzbeckim stylu:
Kolejnym etapem były okolice Chiwy, gdzie wśród piasków pustyni można odnaleźć ruiny starożytnych twierdz. Region ten zamieszkały był już tysiące lat temu, a cywilizacja od zamierzchłych czasów była rozwinięta. Różne ludy przybywały tu, podbijały tubylców i brały ten teren w posiadanie. Każdy zostawił coś po sobie...
Mur był imponujący, nic dziwnego, że przetrwał do dziś. Szacuje się, że twierdza powstała w II w. p.n.e. i cywilizacja kwitła tu do V-VII w. n.e.
Teraz jedynym mieszkańcem okolicy okazał się być osiołek...
Pojechałyśmy też zobaczyć jurty koczowników, potomków Dżyngis Chana... ale tak naprawdę, to świadczą teraz wyłącznie usługi turystyczne.
Powyżej jurta w środku, a poniżej na zewnątrz:
Mają jurty i wielbłądy, które pasą się wszędzie dookoła.
I tak nasze przygody w Azji Środkowej dobiegły końca... jeszcze ostatni etap, powrót do Taszkentu. Z powrotem taksówką do Buchary i pociągiem do Taszkentu.
Taszkent
Stolica Uzbekistanu przypomina każde inne miasto post-sowieckie. Szerokie ulice, socrealistyczne budowle i pomniki. Trzęsienie ziemi w 1966 roku zniszczyło historyczną część miasta prawie zupełnie, nie ma już Taszkentu, który zapamiętał mój Dziadek. W związku z tym spędziłyśmy tam tylko jeden dzień, i właściwie tylko po to, żeby oddać po 20$ za wizę w naszym znajomym biurze podróży. Więcej nawet by się nie dało, bo to wielkie, zatłoczone miasto, gdzie tłok potęguje żar lejący się z nieba. Klimat w Uzbekistanie latem jest pustynny, suchy, gorący... odczuwalna temperatura ponad 45 stopni. Szkoda nam jednak było wracać do domu... piękny jest Uzbekistan, wiele zostało do zobaczenia. Ludzie są serdeczni. Miło się czas spędza, nie trzeba się z niczym zmagać, z niczym walczyć. Na pewno jeszcze tam wrócę! :)
2 comments:
Uzbekistan... tam się prawdziwie wypoczywa. Też bym jeszcze pojechała.Jedziemy?? :))
Z przyjemnością! :))
Post a Comment