February 15, 2016

Szanti Hampi! Don’t worry be Hampi!

Dużo słyszałam o Hampi. “Jedź koniecznie, jest super!” – prawie wszyscy tak mówili. No i pojechałam. Hampi to ruiny dawnego królestwa Vijayanagar, w swoim czasie lokalnego imperium, wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Według Ramayany właśnie tam było królestwo boga-małpy Hanumana - do dziś wszędzie pełno jego dawnych mieszkańców, którzy czyhają na produkty żywnościowe, pozostawione samopas przez nieuważnego turystę. Nam jeden taki ukradł butelkę wody i sprytnie otworzył zębami. Niestety, nie umiał napić się z butelki, wylał wodę na podłogę, i z niej wychłeptał.
Wioska Hampi Bazaar jest turystycznym centrum (zabrzmiało, jakby była metropolią, a ma zaledwie 2-3 uliczki na krzyż ;) ) – położona na tym samym brzegu rzeki Tungabhadra, co ruiny Vijayanagar. Tu można wynająć rikszarza albo rower i objechać wszystkie rozrzucone w promieniu 15 km ruiny. Są to świątynie i pałace, najważniejsze budynki dawnego imperium. Do świątyń religijni Hindusi wciąż odbywaja pielgrzymki, obchodzone są święta i rytuały religijne. Można zobaczyć, jak wierni odbywają tam codzienne modlitwy, czyli puja (pudża) oraz dostać błogosławieństwo od słonicy Lakshmi, która codziennie rano o 9 odbywa kąpiel w rzece – jest bardzo dokładnie szorowana przez swoich opiekunów. Błogosławieństwo otrzymuje się oczywiście po uiszczeniu datku pieniężnego. Zresztą w całym Hampi jest mnóstwo ludzi chętnych do udzielenia błogosławieństwa za datek. Za datek też można zrobić sobie zdjęcie z przebierańcami w tradycyjnych strojach. 
Można za dowolnie wytargowaną kwotę kupić od małych chłopców pocztówki bardzo kiepskiej jakości... dałam się trochę ponaciągać – w końcu to dobra karma! Natomiast nie dałam się naciągnąć na błogosławieństwo od słonicy – wiedząc, co się robi tym zwierzętom, żeby je wytresować i zmusić do uległości, po prostu nie mogę i nie chcę wspierać ich wykorzystywania w turystyce. Czy religijnych obrzędach. Zresztą żadnych zwierząt – unikam wszelkich usług, w które angażuje się zwierzęta. O innych życiowych decyzjach dotyczących zwierząt napiszę w innym poście... bo chyba już czas...
W Hampi znalazłam bardzo miłe towarzystwo w postaci trzech Polek, z którymi bardzo miło spędziłyśmy czas. Wlazłyśmy na wielką górę, żeby zobaczyć zachód słońca:
Ciut zmęczone, ale zadowolone dotarłyśmy na szczyt...
...ale było warto się męczyć dla pięknych widoków!
Właściwie to ciężko czasem określić, co jest skałą, a co ruiną, bo te góry tutaj wyglądają jak poukładane...
 Ale zachody słońca jednak najfajniejsze są nad morzem... ;)
 Chociaż tutaj z ciekawości przyszła też kaczka. I to nie ma nic wspólnego z polityką! :D
Potem wypiłyśmy na kolację nielegalne piwo i objechałyśmy rikszą co większe i ważniejsze ruiny. Do większości wstęp jest za darmo, do największych świątyń i królewskiego pałacu trzeba zapłacić 250 r$ za bilet. Który oczywiście zgubiłam i musiałam kupić drugi... Za cały dzień w rikszy i parę opowieści rykszarza płaciłyśmy 350 r$ od osoby. Noclegi od 400 r$ za bambusową chatkę i od 600 r$ za pokój z łazienką.
A w ruinach, jak to w ruinach, kupa kamieni. Czasem nawet kształty się nieźle zachowały, jak w wozie Sziwy:
 Turyści przyjeżdżają z każdego zakątka świata i Indii, również ci najmłodsi:
 Ogroooomna kupa kamieni! ;)

Z Hampi Bazaar można dojechać autobusem do Hospet, gdzie da się złapać autobusy i pociągi do innych miejsc, także tych bardzo odległych. Np. autobus typu „sleeper” (sypialny) ma zamiast siedzeń łóżka, normalne, płaskie, z kotarami oddzielającymi od innych pasażerów. I wszystko byłoby cudownie, gdyby tak okropnie nie trzęsło, a kierowcy nie byli gwałtownymi szaleńcami... autobusy te nie maja toalet, ale są postoje na siusiu, a czasem nawet na przekąskę. Takim autobusem przyjechałam z Goa bezpośrednio do Hampi, a raczej prawie bezpośrednio, bo autobus dojechał tylko na drugą stronę rzeki. Która też jest ciekawym miejscem, pełno tu knajpek i domków bambusowych do wynajęcia, zhipisiali backpackerzy snują się po polnych drogach... można wypożyczyć skuter i przejechać się po okolicznych wioskach. Co też, oczywiście, zrobiłam. Na najgorszym skucie w całych Indiach! Oto on:
 Pola ryżowe, palmy kokosowe i kupy ponawrzucanych kamieni. Albo poukładanych...
 Pomiędzy nimi wioski:
 I lokalna kooperacja transportowa. Zwana autostopem. :)
 I takie widoczki też były:
Ludzie są bardzo mili,  machają, uśmiechają się. Nie mówią ani słowa po angielsku, więc jeśli się ktoś zgubi, to może być kłopot. Ja zawsze jestem „uzbrojona” w telefon z mapami google, a mapy regionu ładuję na zaś, kiedy mam dostęp do internetu. Bardzo to ułatwia życie, zwłaszcza, kiedy dojechaliśmy do Hampi o 5 rano, a rykszarze chcieli nas naciągnąć, twierdząc, że do promu są 4 km, a w rzeczywistości było to ok. 800 m, które z łatwością dało się przejść, w samą porę, żeby zobaczyć wschód słońca nad rzeką... swoją drogą, to zaraz po przyjeździe do Mumbaju kupiłam lokalną kartę sim, głównie z powodu dostępu do internetu zawsze i wszędzie (tak sobie to działa, ale przeważnie działa) – Indie maja bardzo rozbudowane procedury biurokratyczne i kupno karty sim może być skomplikowane. Trzeba mieć paszport, jego kserokopię (najlepiej dwie) i zdjęcie paszportowe. Ja miałam szczęście, albo po prostu niesamowity urok osobisty i pan sprzedał mi taką kartę na liberyjskie prawo jazdy, bez dodatkowego zdjęcia. :D
Niestety nie wszystko w Hampi było piękne i miłe. Miałam nieprzyjemna przygodę w czasie przejażdżki skuterem. Zatrzymałam się nad jeziorem, żeby zrobić zdjęcie, okazało się, że na skałach obok trzech młodych mężczyzn pije piwo. Zaczęli do mnie krzyczeć, że chcą zdjęcie. Jeden podszedł, nieprzyjemnie blisko. Tak blisko, coraz bliżej, że prawie się o mnie ocierał... musiałam go odepchnąć i uciec, bo zrobiło się bardzo niekomfortowo... protesty werbalne ignorował... To niestety zostawiło bardzo zły ślad w mojej psychice i ograniczyło moje zaufanie do lokalnych mężczyzn. Na każdego patrzę teraz podejrzliwie, i nie jestem już tak miła, uprzejma i uśmiechnięta...



No comments: