Pędziłam do Nikaragui bardzo szybko, tak mi się spieszyło, bo miałam tam wolontariat! I to jaki! Miałam spędzić 3 tygodnie w Granadzie jako barmanka w Irish Pubie! To było marzenie mojego dzieciństwa (no, powiedzmy, że dość późnego) - praca za barem. Zwłaszcza w Irish Pubie, bo jak wiadomo, nie ma lepszych barów na świecie, a w jednym takim w Warszawie spędziłyśmy z Anką całe 5 lat studiów! Więc jasne, że mi się spieszyło. BARDZO.
Ale droga do Granady jest długa i skomplikowana, musiałam po drodze zatrzymać się w Leon, mieście białych kościołów i kolonialnej perełce z niewielką ilością zagranicznych turystów. Na głównym placu miasta oczywiście katedra:
W Leon zabawiłam zaledwie przelotem, mając nadzieję, że może uda się wrócić później. Dotarłam tam późnym wieczorem, a następnego ranka już pojechałam dalej, bo do Granady było jednak trochę daleko. Zwłaszcza chicken busami, których uparcie używałam. Najgorsze w Nikaragui jest to, że wszystkie drogi prowadzą przez stolicę, Managuę, a to wielkie miasto z dworcami rozrzuconymi na obrzeżach, więc żeby się przesiąść trzeba odbyć ok. godzinną przejażdżkę autobusem miejskim. Na szczęście większość dworców łączy jedna linia... na którą nie można kupić biletów jednorazowych, trzeba naładować elektroniczna kartę, którą kupić można tylko gdzieniegdzie. Ale na szczęście przedsiębiorczy Nicos (czyli Nikaraguańczycy, jak sami siebie nazywają) są zawsze na miejscu i z przyjemnością pobiorą od turysty większą należność i skasują w autobusie swoją kartę. Oraz wsadzą delikwenta do właściwego autobusu. Zresztą nie należy się martwić nawet jeśli żaden z nich nie kręci się na przystanku - zawsze ktoś chętnie pomoże zbłąkanemu turyście i w żadnym wypadku nie zechce pobrać należności za bilet. Po prostu pomoże. :)
W końcu udało mi się dotrzeć do Granady, która od razu mi się spodobała. Najpiękniejsze kolonialne miasto w Ameryce Łacińskiej, które do tej pory widziałam. Może jedynie Cartagena w Kolumbii jest równie ładna, ale za to bardziej turystyczna, mniej żywa, mniej naturalna. Chociaż oczywiście Granada jest absolutnym centrum turystycznym Nikaragui. Leży nad jeziorem Nikaragua, największym w Ameryce Środkowej, i tak brudnym, że właściwie nie zaleca się kąpieli... Drugie co do wielkości jezioro, nad którym leży Managua, Xolotlan, jest praktycznie toksyczne... zanieczyszczenie wód, powietrza, góry śmieci to wielki problem regionu, z którym jedynie Kostaryka zdaje sobie radzić...
A wygląda całkiem przyjemnie i nawet nie śmierdzi... za bardzo...
Ale wracając... dotarłam do Granady, udałam się do knajpy w celu odświeżenia, znalazłam swoje miejsce pracy i hostel. Z hostelami miałam przygody, te w okolicy centrum są głośnymi imprezowniami, co dałoby się znieść, ale nie noc w noc przez 3 tygodnie... w końcu nie mam już 20 lat, a moja Mama wręcz twierdzi, że mam prawie czterdzieści! Ale jakoś jej nie wierzę... :D
Pracowałam w Reilly's Irish Tavern i było to bardzo ciekawym doświadczeniem życiowym na wielu różnych płaszczyznach - praca sama w sobie, 4-5 razy w tygodniu, po 8 godzin, jest pracą ciężką fizycznie, szczególnie na nocnej zmianie, kiedy klientów jest mnóstwo, a wszyscy spragnieni i głodni. Byłam barmanką i kelnerką w jednym. Po drugie klienci, czyli praca z ludźmi, w której mam duże doświadczenie. Byli to głównie emeryci z USA i Kanady, oraz ludzie z w/w krajów, którzy postanowili zamieszkać tam, gdzie cieplej i taniej, albo przyjechali na wolontariat, albo podróżowali i zostali na duuużo dłużej. To byli stali bywalcy, pojawiali się już 12-tej, by siedzieć i sączyć swoje ulubione drinki. Potem część z nich udawał się na drzemkę, by wrócić wieczorem. Pozostali to turyści, backpackerzy, wolontariusze krótkoterminowi, też głównie z tego samego kontynentu, rzadziej z Europy. Najfajniejsi byli stali klienci "dzienni". Z nimi zawsze dało się o czymś pogadać. Co zwykle kończyło się stwierdzeniem: "Aga, what are you drinking? Take Victoria on my tab!". Wpisywało się to idealnie w politykę właściciela knajpy, który życzył sobie mieć "happy, drunk people on both sides of the bar". No i miał.
Oczywiście po godzinach zwiedzałam miasto i okolice. Warto wspomnieć o cmentarzu, z mnóstwem pięknych, wielkich, białych grobowców, niektóre jeszcze z XVIII wieku. Wygląda, jak małe miasteczko:
Położone u stóp wulkanu...
A z grobowca powinny wychodzić w nocy elegancko ubrane wampiry. Cieszyłam się, że jestem tam w środku dnia... ;)
Próbowałam też lokalnych smakołyków. Tu ryż, sałatka, smażony plantan, duszona wołowina i takie coś z duszonych warzyw. Dobre nawet. ;)
Psów w Granadzie jest mnóstwo. Takich ulicznych, które po gorącym dniu wypoczywają, jak popadnie. I nikt ich nie wygania, wszyscy omijają. Poznałam nawet grupę weterynarzy z USA, którzy w ramach wolontariatu sterylizowali przez tydzień lokalne bezdomniaki. Lokalne służby psy wyłapały, a oni taśmowo sterylizowali po parę godzin dziennie. Co roku tak jeżdżą do różnych biednych krajów.
Były też oczywiście psiaki, które miały szczęście i zostały zaadoptowane przez lokalnie mieszkających gringos. te zwykle wpadały ze swoimi właścicielami do pubu na pogawędkę i drinka. Psy zawsze obsługiwałam pierwsze, mieliśmy oczywiście dyżurną miskę z wodą. ten wygląda na zadowolonego z naszych usług:
Większość knajp i życia nocnego Granady koncentruje się na jednej ulicy, przerobionej na deptak. W dzień czasem ktoś wpada na lunch, albo do biura turystycznego, a życie rozkręca się dopiero w nocy, kiedy słońce przestaje prażyć. Jak widać, w dzień jest pusto:
A w nocy uliczni tancerze, grajkowie, mariachi i przeróżni inni uzdolnieni artyści starają się zainteresować przechodniów swoimi występami.
Ludzie spacerują, jedzą, piją. Atmosfera jest wybitnie imprezowa, sprzyja nawiązywaniu kontaktów. To właśnie tutaj spotkałam 2 wycieczki z Polski, jedna nawet świetnie się bawiła, tańcząc na ulicy w skocznych rytmach granych przez mariachis. Druga narzekała. Wulkany za niskie, zabytki za mało zabytkowe. Jedzenie nie dobre. Schabowego nie dają...
Po godzinach, jeśli nie błąkałam się po mieście i okolicach, to wypoczywałam. Nie ma nic lepszego, niż bujanko w hamaku z książką! :)
Czasem też trzeba było zrobić. I hostel dostarczał odpowiednich narzędzi:
Czasami, gdy miałam wolny wieczór, uciekałam od zgiełku miasta do cichych restauracyjek z pięknymi ogrodami... :)
Polecam Granadę. Cudowny mix lokalnej kultury i latynoskiego stylu życia z zaspokajaniem potrzeb turystów. Nic tu się nie gryzie. Wszystko współgra. Wszyscy się nawzajem szanują.