October 14, 2016

Wolontariat w pubie - żyć jak Nica w Granadzie.

Pędziłam do Nikaragui bardzo szybko, tak mi się spieszyło, bo miałam tam wolontariat! I to jaki! Miałam spędzić 3 tygodnie w Granadzie jako barmanka w Irish Pubie! To było marzenie mojego dzieciństwa (no, powiedzmy, że dość późnego) - praca za barem. Zwłaszcza w Irish Pubie, bo jak wiadomo, nie ma lepszych barów na świecie, a w jednym takim w Warszawie spędziłyśmy z Anką całe 5 lat studiów! Więc jasne, że mi się spieszyło. BARDZO. 
Ale droga do Granady jest długa i skomplikowana, musiałam po drodze zatrzymać się w Leon, mieście białych kościołów i kolonialnej perełce z niewielką ilością zagranicznych turystów. Na głównym placu miasta oczywiście katedra:
W Leon zabawiłam zaledwie przelotem, mając nadzieję, że może uda się wrócić później. Dotarłam tam późnym wieczorem, a następnego ranka już pojechałam dalej, bo do Granady było jednak trochę daleko. Zwłaszcza chicken busami, których uparcie używałam. Najgorsze w Nikaragui jest to, że wszystkie drogi prowadzą przez stolicę, Managuę, a to wielkie miasto z dworcami rozrzuconymi na obrzeżach, więc żeby się przesiąść trzeba odbyć ok. godzinną przejażdżkę autobusem miejskim. Na szczęście większość dworców łączy jedna linia... na którą nie można kupić biletów jednorazowych, trzeba naładować elektroniczna kartę, którą kupić można tylko gdzieniegdzie. Ale na szczęście przedsiębiorczy Nicos (czyli Nikaraguańczycy, jak sami siebie nazywają) są zawsze na miejscu i z przyjemnością pobiorą od turysty większą należność i skasują w autobusie swoją kartę. Oraz wsadzą delikwenta do właściwego autobusu. Zresztą nie należy się martwić nawet jeśli żaden z nich nie kręci się na przystanku - zawsze ktoś chętnie pomoże zbłąkanemu turyście i w żadnym wypadku nie zechce pobrać należności za bilet. Po prostu pomoże. :)
W końcu udało mi się dotrzeć do Granady, która od razu mi się spodobała. Najpiękniejsze kolonialne miasto w Ameryce Łacińskiej, które do tej pory widziałam. Może jedynie Cartagena w Kolumbii jest równie ładna, ale za to bardziej turystyczna, mniej żywa, mniej naturalna. Chociaż oczywiście Granada jest absolutnym centrum turystycznym Nikaragui. Leży nad jeziorem Nikaragua, największym w Ameryce Środkowej, i tak brudnym, że właściwie nie zaleca się kąpieli... Drugie co do wielkości jezioro, nad którym leży Managua, Xolotlan, jest praktycznie toksyczne... zanieczyszczenie wód, powietrza, góry śmieci to wielki problem regionu, z którym jedynie Kostaryka zdaje sobie radzić...
A wygląda całkiem przyjemnie i nawet nie śmierdzi... za bardzo...

Ale wracając... dotarłam do Granady, udałam się do knajpy w celu odświeżenia, znalazłam swoje miejsce pracy i hostel. Z hostelami miałam przygody, te w okolicy centrum są głośnymi imprezowniami, co dałoby się znieść, ale nie noc w noc przez 3 tygodnie... w końcu nie mam już 20 lat, a moja Mama wręcz twierdzi, że mam prawie czterdzieści! Ale jakoś jej nie wierzę... :D
Pracowałam w Reilly's Irish Tavern i było to bardzo ciekawym doświadczeniem życiowym na wielu różnych płaszczyznach - praca sama w sobie, 4-5 razy w tygodniu, po 8 godzin, jest pracą ciężką fizycznie, szczególnie na nocnej zmianie, kiedy klientów jest mnóstwo, a wszyscy spragnieni i głodni. Byłam barmanką i kelnerką w jednym. Po drugie klienci, czyli praca z ludźmi, w której mam duże doświadczenie. Byli to głównie emeryci z USA i Kanady, oraz ludzie z w/w krajów, którzy postanowili zamieszkać tam, gdzie cieplej i taniej, albo przyjechali na wolontariat, albo podróżowali i zostali na duuużo dłużej. To byli stali bywalcy, pojawiali się już 12-tej, by siedzieć i sączyć swoje ulubione drinki. Potem część z nich udawał się na drzemkę, by wrócić wieczorem. Pozostali to turyści, backpackerzy, wolontariusze krótkoterminowi, też głównie z tego samego kontynentu, rzadziej z Europy. Najfajniejsi byli stali klienci "dzienni". Z nimi zawsze dało się o czymś pogadać. Co zwykle kończyło się stwierdzeniem: "Aga, what are you drinking? Take Victoria on my tab!". Wpisywało się to idealnie w politykę właściciela knajpy, który życzył sobie mieć "happy, drunk people on both sides of the bar". No i miał.
Oczywiście po godzinach zwiedzałam miasto i okolice. Warto wspomnieć o cmentarzu, z mnóstwem pięknych, wielkich, białych grobowców, niektóre jeszcze z XVIII wieku. Wygląda, jak małe miasteczko:
 Położone u stóp wulkanu...
A z grobowca powinny wychodzić w nocy elegancko ubrane wampiry. Cieszyłam się, że jestem tam w środku dnia... ;)
Próbowałam też lokalnych smakołyków. Tu ryż, sałatka, smażony plantan, duszona wołowina i takie coś z duszonych warzyw. Dobre nawet. ;)
Psów w Granadzie jest mnóstwo. Takich ulicznych, które po gorącym dniu wypoczywają, jak popadnie. I nikt ich nie wygania, wszyscy omijają. Poznałam nawet grupę weterynarzy z USA, którzy w ramach wolontariatu sterylizowali przez tydzień lokalne bezdomniaki. Lokalne służby psy wyłapały, a oni taśmowo sterylizowali po parę godzin dziennie. Co roku tak jeżdżą do różnych biednych krajów.
Były też oczywiście psiaki, które miały szczęście i zostały zaadoptowane przez lokalnie mieszkających gringos. te zwykle wpadały ze swoimi właścicielami do pubu na pogawędkę i drinka. Psy zawsze obsługiwałam pierwsze, mieliśmy oczywiście dyżurną miskę z wodą. ten wygląda na zadowolonego z naszych usług:
Większość knajp i życia nocnego Granady koncentruje się na jednej ulicy, przerobionej na deptak. W dzień czasem ktoś wpada na lunch, albo do biura turystycznego, a życie rozkręca się dopiero w nocy, kiedy słońce przestaje prażyć. Jak widać, w dzień jest pusto:
A w nocy uliczni tancerze, grajkowie, mariachi i przeróżni inni uzdolnieni artyści starają się zainteresować przechodniów swoimi występami. 
Ludzie spacerują, jedzą, piją. Atmosfera jest wybitnie imprezowa, sprzyja nawiązywaniu kontaktów. To właśnie tutaj spotkałam 2 wycieczki z Polski, jedna nawet świetnie się bawiła, tańcząc na ulicy w skocznych rytmach granych przez mariachis. Druga narzekała. Wulkany za niskie, zabytki za mało zabytkowe. Jedzenie nie dobre. Schabowego nie dają...
Po godzinach, jeśli nie błąkałam się po mieście i okolicach, to wypoczywałam. Nie ma nic lepszego, niż bujanko w hamaku z książką! :)
Czasem też trzeba było zrobić. I hostel dostarczał odpowiednich narzędzi:
Czasami, gdy miałam wolny wieczór, uciekałam od zgiełku miasta do cichych restauracyjek z pięknymi ogrodami... :)
Polecam Granadę. Cudowny mix lokalnej kultury i latynoskiego stylu życia z zaspokajaniem potrzeb turystów. Nic tu się nie gryzie. Wszystko współgra. Wszyscy się nawzajem szanują.

O planach życiowych, które nie wychodzą.

Te wakacje miały wyglądać zupełnie inaczej. Nagłych i nieprzewidzianych zmian było tyle, że właściwie sama już nie pamiętam, co i kiedy się zmieniło... Wszystko szło zgodnie z planem mniej więcej do lutego, kiedy to uciekłam z Indii. A zanim uciekłam, to skróciłam wyjazd o miesiąc, żeby być w stanie zrealizować wyjazd z Mamą do Hiszpanii. Miało być na zawsze... A przynajmniej na dłuższą chwilę. A nie było wcale. Ale po kolei.
Uciekłam z Indii, bo mnie zmęczyły na tyle, że musiałam odpocząć. Odpoczywałam w Malezji, głównie nurkując na Tiomanie. Codziennie koiły mnie takie zachody słońca...

Potem jeszcze szybciutko skoczyłam na północ kraju i znalazłam się w Polsce na początku kwietnia. Rozchorowałam się natychmiast na zimno i zmęczenie. A Mamie powychodziły różne choróbska, które nie tylko uniemożliwiły jej wyjazd do Hiszpanii, ale sprawiły, ze ja też zostałam. Na nie wiadomo jak długo...
Żeby nie umrzeć z nudów, wzięłam do domu tymczasowego lękliwego Fostera z grodziskiej Straży dla Zwierząt. I to była najlepsza decyzja tych wakacji, a jej rezultat najbardziej satysfakcjonujący. Foster zrobił się odważnym, pewnym siebie psiakiem, a ja zyskałam kumpla na spacery i w ogóle do wszystkiego. Byliśmy nierozłączni!

A najważniejsze jest to, że znalazł w końcu cudowny dom, w którym jest szczęśliwy! Chociaż będę zawsze za nim tęsknić...
Próbowałam tez wrócić do zawodu pilota, z marnym skutkiem – a mianowicie okazało się, że zupełnie nie opłaca się tak ciężko pracować za te nędzne grosze, które mi płacili. Rozbestwiłam się okropnie w tej Afryce... odbyłam parę wycieczek po okolicznych krajach, poznałam lepiej Budapeszt i Rygę, więc czas nie był stracony. Każda chwila przynosi nowe doświadczenia i można się czegoś wartościowego dowiedzieć, o świecie, lub o sobie.
Pojechałyśmy też z Mamą na wycieczkę namiotową po zachodnich krańcach kraju. Cudownie, ale tęskniłam za taką włóczęgą! Namiot, las i obok jezioro... :)
W ogóle lato obfitowało w wycieczki po Polsce, pogoda była świetna, odwiedziłam mnóstwo starych i parę nowych miejsc... Na przykład Kotlinę Kłodzką, z jej pięknymi średniowiecznymi miasteczkami na wzgórzach:

Spotykałam się z dawno niewidzianymi ludźmi, a tymi widywanymi częściej spędziłam mnóstwo fajnych chwil.
No i końcu zdecydowałam sie jednak wracać do pracy, do Afryki. Z rozważań o wszelkich za i przeciw, kalkulacji czasowych i finansowych wychodzi czarno na białym, że to najlepsza opcja i że rezygnacja z niej byłaby po prostu czystą głupotą. Parę mentalnych rozkminek, trochę walki ze sobą i rzeczywistością... no i decyzja została podjęta. Wszak zawsze będę mogła ją zmienić w przyszłym roku! I tak oto znalazłam się znowu w Senegalu. ;)

Ostatnim wypadem wakacyjnym była Transylwania. Piękna, cudowna Transylwania, o której już od dawna myślałam, ale szkoda mi było czasu na Europę... tym razem jednak byłam za Europą stęskniona i z przyjemnością przesiedziałam w Polsce i okolicach pół roku. To był dobry czas, a o szczegółach poznawania świat i siebie napiszę w kolejnych postach.

February 15, 2016

Szanti Hampi! Don’t worry be Hampi!

Dużo słyszałam o Hampi. “Jedź koniecznie, jest super!” – prawie wszyscy tak mówili. No i pojechałam. Hampi to ruiny dawnego królestwa Vijayanagar, w swoim czasie lokalnego imperium, wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Według Ramayany właśnie tam było królestwo boga-małpy Hanumana - do dziś wszędzie pełno jego dawnych mieszkańców, którzy czyhają na produkty żywnościowe, pozostawione samopas przez nieuważnego turystę. Nam jeden taki ukradł butelkę wody i sprytnie otworzył zębami. Niestety, nie umiał napić się z butelki, wylał wodę na podłogę, i z niej wychłeptał.
Wioska Hampi Bazaar jest turystycznym centrum (zabrzmiało, jakby była metropolią, a ma zaledwie 2-3 uliczki na krzyż ;) ) – położona na tym samym brzegu rzeki Tungabhadra, co ruiny Vijayanagar. Tu można wynająć rikszarza albo rower i objechać wszystkie rozrzucone w promieniu 15 km ruiny. Są to świątynie i pałace, najważniejsze budynki dawnego imperium. Do świątyń religijni Hindusi wciąż odbywaja pielgrzymki, obchodzone są święta i rytuały religijne. Można zobaczyć, jak wierni odbywają tam codzienne modlitwy, czyli puja (pudża) oraz dostać błogosławieństwo od słonicy Lakshmi, która codziennie rano o 9 odbywa kąpiel w rzece – jest bardzo dokładnie szorowana przez swoich opiekunów. Błogosławieństwo otrzymuje się oczywiście po uiszczeniu datku pieniężnego. Zresztą w całym Hampi jest mnóstwo ludzi chętnych do udzielenia błogosławieństwa za datek. Za datek też można zrobić sobie zdjęcie z przebierańcami w tradycyjnych strojach. 
Można za dowolnie wytargowaną kwotę kupić od małych chłopców pocztówki bardzo kiepskiej jakości... dałam się trochę ponaciągać – w końcu to dobra karma! Natomiast nie dałam się naciągnąć na błogosławieństwo od słonicy – wiedząc, co się robi tym zwierzętom, żeby je wytresować i zmusić do uległości, po prostu nie mogę i nie chcę wspierać ich wykorzystywania w turystyce. Czy religijnych obrzędach. Zresztą żadnych zwierząt – unikam wszelkich usług, w które angażuje się zwierzęta. O innych życiowych decyzjach dotyczących zwierząt napiszę w innym poście... bo chyba już czas...
W Hampi znalazłam bardzo miłe towarzystwo w postaci trzech Polek, z którymi bardzo miło spędziłyśmy czas. Wlazłyśmy na wielką górę, żeby zobaczyć zachód słońca:
Ciut zmęczone, ale zadowolone dotarłyśmy na szczyt...
...ale było warto się męczyć dla pięknych widoków!
Właściwie to ciężko czasem określić, co jest skałą, a co ruiną, bo te góry tutaj wyglądają jak poukładane...
 Ale zachody słońca jednak najfajniejsze są nad morzem... ;)
 Chociaż tutaj z ciekawości przyszła też kaczka. I to nie ma nic wspólnego z polityką! :D
Potem wypiłyśmy na kolację nielegalne piwo i objechałyśmy rikszą co większe i ważniejsze ruiny. Do większości wstęp jest za darmo, do największych świątyń i królewskiego pałacu trzeba zapłacić 250 r$ za bilet. Który oczywiście zgubiłam i musiałam kupić drugi... Za cały dzień w rikszy i parę opowieści rykszarza płaciłyśmy 350 r$ od osoby. Noclegi od 400 r$ za bambusową chatkę i od 600 r$ za pokój z łazienką.
A w ruinach, jak to w ruinach, kupa kamieni. Czasem nawet kształty się nieźle zachowały, jak w wozie Sziwy:
 Turyści przyjeżdżają z każdego zakątka świata i Indii, również ci najmłodsi:
 Ogroooomna kupa kamieni! ;)

Z Hampi Bazaar można dojechać autobusem do Hospet, gdzie da się złapać autobusy i pociągi do innych miejsc, także tych bardzo odległych. Np. autobus typu „sleeper” (sypialny) ma zamiast siedzeń łóżka, normalne, płaskie, z kotarami oddzielającymi od innych pasażerów. I wszystko byłoby cudownie, gdyby tak okropnie nie trzęsło, a kierowcy nie byli gwałtownymi szaleńcami... autobusy te nie maja toalet, ale są postoje na siusiu, a czasem nawet na przekąskę. Takim autobusem przyjechałam z Goa bezpośrednio do Hampi, a raczej prawie bezpośrednio, bo autobus dojechał tylko na drugą stronę rzeki. Która też jest ciekawym miejscem, pełno tu knajpek i domków bambusowych do wynajęcia, zhipisiali backpackerzy snują się po polnych drogach... można wypożyczyć skuter i przejechać się po okolicznych wioskach. Co też, oczywiście, zrobiłam. Na najgorszym skucie w całych Indiach! Oto on:
 Pola ryżowe, palmy kokosowe i kupy ponawrzucanych kamieni. Albo poukładanych...
 Pomiędzy nimi wioski:
 I lokalna kooperacja transportowa. Zwana autostopem. :)
 I takie widoczki też były:
Ludzie są bardzo mili,  machają, uśmiechają się. Nie mówią ani słowa po angielsku, więc jeśli się ktoś zgubi, to może być kłopot. Ja zawsze jestem „uzbrojona” w telefon z mapami google, a mapy regionu ładuję na zaś, kiedy mam dostęp do internetu. Bardzo to ułatwia życie, zwłaszcza, kiedy dojechaliśmy do Hampi o 5 rano, a rykszarze chcieli nas naciągnąć, twierdząc, że do promu są 4 km, a w rzeczywistości było to ok. 800 m, które z łatwością dało się przejść, w samą porę, żeby zobaczyć wschód słońca nad rzeką... swoją drogą, to zaraz po przyjeździe do Mumbaju kupiłam lokalną kartę sim, głównie z powodu dostępu do internetu zawsze i wszędzie (tak sobie to działa, ale przeważnie działa) – Indie maja bardzo rozbudowane procedury biurokratyczne i kupno karty sim może być skomplikowane. Trzeba mieć paszport, jego kserokopię (najlepiej dwie) i zdjęcie paszportowe. Ja miałam szczęście, albo po prostu niesamowity urok osobisty i pan sprzedał mi taką kartę na liberyjskie prawo jazdy, bez dodatkowego zdjęcia. :D
Niestety nie wszystko w Hampi było piękne i miłe. Miałam nieprzyjemna przygodę w czasie przejażdżki skuterem. Zatrzymałam się nad jeziorem, żeby zrobić zdjęcie, okazało się, że na skałach obok trzech młodych mężczyzn pije piwo. Zaczęli do mnie krzyczeć, że chcą zdjęcie. Jeden podszedł, nieprzyjemnie blisko. Tak blisko, coraz bliżej, że prawie się o mnie ocierał... musiałam go odepchnąć i uciec, bo zrobiło się bardzo niekomfortowo... protesty werbalne ignorował... To niestety zostawiło bardzo zły ślad w mojej psychice i ograniczyło moje zaufanie do lokalnych mężczyzn. Na każdego patrzę teraz podejrzliwie, i nie jestem już tak miła, uprzejma i uśmiechnięta...



February 10, 2016

Podróż - lekcja życia.

Każda podróż jest poznaniem nie tylko nowych, innych zakątków świata, innych ludzi, kultur i kuchni... każda jest też podróżą wgłąb siebie. I nie wiem, czy tym razem to magia Indii, czy po prostu przyszedł już na to czas, ale tym razem podróżuję dużo bardziej wgłąb i dużo bardziej do siebie. W siebie? A może to po prostu kryzys wieku średniego, bądź co bądź, jestem już kobietą „pod czterdziestkę”! J
Każda podróż uczy mnie nowych rzeczy, nowego spojrzenia na świat, otwartości, cierpliwości, przyjmowania świata takim, jaki jest. Nawet, jeśli się to nie zgadza z moją wizją. Chodzi mi o akceptację zmienności świata. O to, że kiedyś walczyłam, że ma być po mojemu. Że moja prawda najmojsza. A teraz już nie. Kiedyś musiałam mieć zaplanowane. Poukładane. A teraz nie muszę. Teraz prawie nic już nie muszę. Na pewno nie muszę „mieć”. Posiadanie rzeczy materialnych w ogóle przestało mnie interesować. Mam parę narzędzi, które ułatwiają podróżowanie/życie. Czasem chcę kupić sobie coś ładnego do ubrania – o ile jest mi to potrzebne. Często chcę zjeść coś dobrego. Ale to już wychodzi poza kwestię „mieć”, a wchodzi w „chcieć”. Jednak chcieć to móc, więc właściwie też nie rodzi to żadnych napięć. Przez lata pracy w różnych zawodach udało mi się doprowadzić swoją sytuację życiową i materialną do takiej sprzed bycia „dorosłą”. Czyli zobowiązania finansowe spłacają się „same”, a ja wszystko, co muszę, to się utrzymać. Przy malych potrzebach nie jest to wcale trudne, ani skomplikowane. Oczywiście bezdzietnym singlom jest łatwiej osiągnąć taką komfortową sytuację. Ale zajęło mi to kilkanaście lat, żeby znaleźć się znowu w punkcie „wyjścia”. Idąc na studia, a później je kończąc, mogłam wszystko. I teraz znowu tak mam. Ale wydaje mi sie, że wtedy tego nie wiedziałam. Nie rozumiałam. Teraz rozumiem to dużo lepiej. Ale ciągle właściwie nie wiem, jak tę idealną sytuację wykorzystać. Może ta podróż pozwoli mi się dowiedzieć? Odkryć coś nieznanego w głębi siebie?
Każda podróż jest inna. Każda daje co innego. Poprzednia, 4-miesięczna po Ameryce Środkowej pokazała mi, jak bardzo dobrze jest mi w drodze. Kiedy jedynym ograniczeniem jest tylko moja własna wyobraźnia. To właśnie to uczucie sprawiło, że zdecydowałam się w końcu uwolnić od ograniczającej mnie pracy i związku. W każdym razie z pracy wzięłam oficjalnie roczny urlop... a co do związku, to decyzja pomogła nam obojgu. Mnie, bo w końcu wyrzyciłam z siebie wszystko, co nie grało. Co uwierało. Co mnie ograniczało. Jemu, bo w końcu zaczął słuchać. Nie słuchać się mnie, absolutnie! Słuchać, tego co mówię, kiedy mówię, że mi sie nie podoba. Bo w końcu się przejął. Bo zaczął działać. I starać się. Nie wiem, czy nie za późno. Może tak, może nie. Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość... Ale na pewno nie zamierzam podporządkowywać się czyjejś wizji. Ani nikomu narzucać swojej.
Moja poprzednia podróż była trochę podróżą w czasie: pozwoliła mi przypomnieć sobie, jaką radość sprawia mi praca ze zwierzętami. Pracując jako wolontariusz w Gwatemali i Kostaryce czułam się wspaniale. Nie ma lepszego uczucia, niż popatrzeć w oczy psa i znaleźć tam czystą, bezwarunkową miłość. To zdeterminowało moje pomysły na przyszłość. Zaczęłam pracować z psami w Ghanie, profesjonalnie, zarobkowo. Da się! A jaka to frajda! Prawie taka, jak wolontariat. Szkoda, że nie da się wolontariuszować całe życie... ale na pewno będę to robić tak często, jak tylko dam radę. Mam też pomysł związany z psami na najbliższą przyszłość. Ale o tym później, po Indiach. Bo przecież nawet jeszcze nie wiadomo jak i kiedy zakończy się moja obecna podróż! ;)
W którejś z podróży nauczyłam się ufać swoim uczuciom. Nie patrzę na świat już tylko umysłem i jego analitycznymi zdolnościami. Tak zostałam nauczona, wychowana, że wiedza, że zdrowy rozsądek, że analiza danych i decyzja potem. A że decyzja podjęta męczy, nie przynosi radości? To już nie ważne, to drugorzędne. Ważny jest rozsądek. Tym zdrowym rozsądkiem udało mi się doprowadzić do wspomnianej wyżej komfortowej sytuacji materialnej. A teraz czas na emocje. Na uczucia. Na to, co sprawia mi czystą radość. Co nie powoduje stresów i napięć - no dobrze, wiem, że tak zupełnie się nie da... bo to też są emocje. Ale stresy i napięcia służące osiągnięciu celów sprawiających satysfakcję i radość to zupełnie inna jakość, niż te, które tylko nabijają komuś obcemu kieszeń świeżutkimi dolarami. Tu, jak widać, bardzo dobitnie wyraziłam swoją opinię o pracy dla kogoś. J
Gdzieś, jakoś nie tak znowu dawno temu, wyrzuciłam z siebie kupę złości i agresji, która gromadziła się tam latami, coraz bardziej uwierając i gniotąc te kawałki, które odpowiedzialne są za zdolność odczuwania szczęścia. Jeszcze trochę zostało. Może nawet więcej niż trochę. Ale już jest coraz lepiej. Już łatwiej akceptować. Siebie i świat wokół. Już coraz mniej frustracji, coraz mniej zależności. W tej podróży przebywam sama ze sobą więcej niż zwykle. Wszędzie wokół są ludzie, poznałam też parę fajnych osób, spędzając z nimi miło czas... ale jakoś ciągnie mnie bardziej ku samotności. Nawet wydaje mi się, że Facebooka używam rzadziej, niż dotychczas. Ale może to tylko próżna nadzieja, że udaje mi się ograniczyć uzależnienie? Uzależnienie jest bardzo silne – Facebook to moje jedyne medium do kontaktu ze światem. Do wyszukiwania newsów, już przefiltrowanych przez znajomych, do podtrzymywania znajomości, tych z Polski, Ghany i reszty świata. Jednak coraz bardziej mam wrażenie, że nie ma to takiego znaczenia. Że nic nie zastąpi żywej relacji twarzą w twarz, której z racji swoich wyborów życiowych nie mogę mieć ze wszystkimi, a na pewno nie w takim stopniu, jakbym chciała. Wiem, oczywiście, że nie ma to takiego znaczenia, i nigdy się nie łudziłam, że Facebook może z powodzeniem żywą relację zastąpić... jednak miałam potrzebę, bardzo silną, wrzucania postów osobistych, o tym, co tam u mnie akurat. Potrzebę dzielenia się swoim życiem ze znajomymi i przyjaciółmi, którą ciężko zrealizować inną drogą, jeśli jest się od nich daleko i nie da się twarzą w twarz. Co więcej, widzę wśród znajomych inne osoby, które wybrały życie w drodze, i one też najwyraźniej mają taka potrzebę. A ja jakby coraz mniej... za to piszę bardziej regularnie na blogu. Może to taki zamiennik? Blog nie pozwala tak na wejście w interakcję z odbiorcą, jak Facebook. Ale też kto, przy dzisiejszym zalewie fejsbukowych śmieci, wchodzi jeszcze w jakąkolwiek interakcję? Widzę to po sobie, czasem jakiś post, pod postem dyskusja nawet interesująca, a wszystko, co w najlepszym razie mam ochotę zrobić, to dać lajka. Zresztą te dyskusje na fejsie... czasem tyle w nich napięć i agresji, że nic dziwnego, że odrzucają. No i znów doszłam do wątku agresji – nie chcę już walczyć o nic. Spierać się. „Napinać”. Nie lubię agresji. U siebie jeszcze bardziej, niż u innych. U innych wszak mogę zignorować, a u siebie trzeba ogarnąć. Przepracować. Zastanowić się skąd, dlaczego i po co...
Coraz bardziej też cieszy mnie życie w ciszy, z dala od zgiełku, hałasu, pośpiechu. Blisko natury. Teraz na przykład: piszę sobie spokojnie, jest cicha noc na plantacji kawy. Cicha noc na wsi, czyli słychać szczekające w oddali psy, świerszcze koncertują z żabami. Pewnie dałoby się wyodrębnić jeszcze parę innych nocnych śpiewaków, ale niestety moja wiedza w tym zakresie jest dość ograniczona. A szkoda, trzeba będzie nadrobić!
I tak mi przyszło do głowy teraz, że właściwie po co ten post? Taki o niczym w sumie? Wstęp do czegoś, co się dzieje w mojej głowie... gdzieś tam się tworzy, kłębi, i czeka, żeby ubrać w słowa. Ale jeszcze nie dziś. Dziś po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że nie czuję sie już tak potwornie zmęczona, jak czułam się od listopada. Przed wyjazdem z Ghany, podczas pobytu w Polsce i w Izraelu, byłam ciągle, nieustająco zmęczona. Nawet na kolejne wyjazdy nie chciało mi się jechać gdzieś tam w głębi ducha, bo chciałam ODPOCZĄĆ. To zupełnie nie było zmęczenie fizyczne, bo też i niby co miało mnie tak zmęczyć? 16-18 godzin pracy tygodniowo? Psychicznie natomiast byłam totalnie wyczerpana. Pewnie za dużo jednak mi się w tej głowie kłębi... może się w końcu wykłębi?

January 27, 2016

Goa. Gdzie się podziało shanti-shanti?

Jestem już 2 tygodnie w północnym Goa, odkrywając codziennie nowe plaże, niektóre prawie puste, ukryte w lasach wioseczki, pełne białych kapliczek katolickich i kolorowych hinduistycznych... ruin niegdyś pięknych domostw... ciężko pracujących ludzi, pchających swoje wózki, rowery czy niosących toboły... z drugiej strony jest dobrze prosperujący w sezonie przemysł turystyczny. Hoteliki, pokoje do wynajęcia, chatki bambusowe na plaży, kluby, knajpy, bary, restauracje. Ulice pełne sklepów z ciuchami, przyprawami i czego dusza, bądź ciało zapragnie. Wycieczki, sporty wodne, delfiny, taksówki, skutery marihuana... znajdziesz tu absolutnie wszystko. Możesz się ubrać w bawełniane czy skórzane szaty, zrobić sobie dredy, hennę, tatuaż... i już jesteś Prawdziwym Hipisem. Jeszcze tylko masaż ajurwedyczny i ze 3 lekcje jogi i ta-dam! Możesz siedzieć cały dzień i całą noc na plaży ujarana/y i wsłuchiwać się w dźwięki gongów... i niby właśnie o to w tym chodzi, po to ci wszyscy ludzie tu przyjechali... ale gdzieś czegoś mi brakuje. Autentyczności? Braku komercji? Za dużo tłumów? Za bardzo to wszystko rozbija się o kasę? Chyba gdzieś po drodze coś się tu komuś zgubiło. Ludzie robią te wszystkie rzeczy dla swojej duchowości, a są zamknięci na innych i na świat wokół. Tłum, przez który trzeba się codziennie przedzierać, nagabujący sprzedawcy, awanturujący się turyści, głównie z Rosji (w ogóle jest ich tu większość, a na pewno większość awanturująca się...) – to wszystko nie sprzyja duchowości i potrzebie jednoczenia się z innymi ludźmi... ale po kolei.
Pierwszy postój był w Anjuna. Mała wioska, to tutaj wszystko się zaczęło w latach 60-tych. Dziś na plaży kluby z mega głośną muzyką, która gra całą noc, cały ranek i cały dzień. W środy bazar z rękodziełem, ciuchami i czym popadnie ciągnie się przez całą wioskę, albo jeszcze dalej. Nie sposób wszystkiego obejrzeć... :) Za to plaża o poranku bardzo miła. Mieszkają na niej pieski, które są bardzo miłe i chętnie przychodzą na głaskanie, czy przekąskę.
 Jedna taka pieska przyszła do mnie, usiadła obok, i tak sobie siedziałyśmy, patrząc w morze...
Oczywiście, na plażę przychodzą też krowy. Psy ich bardzo nie lubią i krzyczą głośno,wypędzając ze swojego terenu. Bo przecież człowiek tu krów nie przepędza... 
Za plażą, ukryte w zaułkach wśród palm są piękne domki, niektóre zrujnowane, inne właśnie świeżo odnowione...
 I jarzące się w słońcu bielą kościoły i kościółki:
Z czasem plaża wypełnia się ludźmi, a prawdziwe tłumy pojawiają się wieczorem, żeby zjeść kolację w knajpce czy podziwiać zachód słońca przy zimnym Kingfisherze.
Mimo tych miłych skądinąd okoliczności Anjuna była dość męcząca, głównie dzięki grającej non-stop muzyce transowej... Kolejnym przystankiem było Ashvem, gdzie spędziłam noc w chatce na plaży. Tam za to cisza i spokój, nic tylko wypoczywać, pławić się w morzu i cieszyć słońcem. Ale z kolei, ileż można? Po jednym dniu miałam dość. ;)
Jestem teraz w Arambolu, miejscu najbardziej shanti-shanti, bez wszechobecnych imprez trans/techno/cokolwiek bardzo głośnego, co robi bumbumbum. Plaża jest wielka, piękna, szeroka. Mnóstwo knajpek i barów, ludzie grają na plaży, ćwiczą jogę, tai-chi, wykonują różne akrobacje, a to sobie i muzom, a to żeby nazbierać trochę grosza na dalszy pobyt. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a nawet kawałek w miarę cichego, odosobnionego miejsca. 20 lat temu byłabym wniebowzięta. Może po prostu jestem już stara i mam za złe? J
Spodziewałam się jakiejś takie bardziej „love vibe”... a tu widzę wokół zbyt wiele agresji, zbyt wiele słyszę krzyków. Po pierwszej nocy w bambusowej chatce okazało się, że koleś z pokoju obok (chatka ma 2 pokoje) naskarżył na mnie, że głośno gadam i nie daję mu spać. O 10 rano zadzwonił do mnie telefon, odebrałam i rozmawiałam normalnym głosem. Nie krzyczałam. Nie podnosiłam głosu. Normalnym konwersacyjnym tonem. O 10 rano. Koleś zza ściany zaczął krzyczeć: „why don’t you fucking shut up, people can’t sleep!”, więc przyciszyłam głos, żeby nie zaogniać – naprawdę nie chce mi się tutaj, ani w ogóle, wdawać w żadne słowne utarczki i agresywne konfrontacje. A on i tak naskarżył... Ale żeby tak skonfrontować się twarzą w twarz, to już nie. A bardzo był shanti. Dredy do pasa, spodnie pumpowate, obwieszony wisiorkami, itp, itd... Innym razem jechałam w nocy skuterem główna ulicą... na której, gdy pusta to z trudem mijają się 2 samochody... ruch szalony, wszyscy trąbią, mrugają światłami, skutery, motocykle, samochody, piesi, psy, krowy... a tu idzie dwóch kolesi środkiem, i nie przesuną się ani o centymetr. Pojazdy próbują ich wyminąć, trąbią, a ci nie, musi iść jeden obok drugiego cały czas. I jeszcze wiązankę bluzgów puszczają za każdym, kto na nich trąbi. Po hebrajsku. Albo w restauracji. Przychodzi pan z rodziną, zasiada jak basza, bierze do ręki przyniesione menu. Rzuca na stół z obrzydzeniem i krzyczy: „menu na ruskom jest’?!”. Słysząc odmowną odpowiedź rzuca parę bladi pod adresem Hindusów i ostentacyjnie wychodzi...
To co ja właściwie tu robię od 2 tygodni??! Otóż są 2 powody: po pierwsze bardzo potrzebowałam odpocząć, a wiadomo, że najlepiej sie odpoczywa nad morzem. Wiadomo, prawda? A po drugie przyjechałam tu na workawayową wymianę do kobiety prowadzącej „animal rescue”. Z odpoczynkiem idzie mi dość słabo, bo bez przerwy gdzieś jeżdżę. Z panią od rescue też poszło mi słabo, nasze wizje były, lekko mówiąc, „rozbieżne”. Wymiana miała polegać na 3 godzinach pracy dziennie w zamian za nocleg w tipi. Moje tipi było spleśniałe, zawilgocone i śmierdzące, co naprawiłam jakoś tam własnym sumptem (dobrze, że mam karimatę...), bo pani jakoś mnie zignorowała, a pracowałam jakieś 10 godzin dziennie przez pierwsze 3 dni... jednak oficjalnie poróżniłyśmy się, kiedy chciała karmić mlekiem szczeniaka cierpiącego na ciężki problem z przewodem pokarmowym... odwodnionego maksymalnie, który nie chciał nic jeść, a zupę z kurczaka pakowałam mu do pyska strzykawką na siłę. Zasugerowałam, że mleko nie jest najlepsze, i zanim zdążyłam dokończyć, że lepiej jogurt, bo ma więcej wartości odżywczych i jest łatwiej przyswajalny, a weterynarze stanowczo odradzają krowie mleko UHT w żywieniu jakichkolwiek zwierzaków, nawet zdrowych... to już okazało się, że kwestionuję jej decyzje, i że ile zwierząt uratowałam, itp, itd... a właśnie poprzedniego dnia kolejny kotek umarł z odwodnienia, mając dokładnie te same objawy, co pies, bo kobieta przez cały dzień nie mogła się zebrać, żeby mu dać kroplówkę... nie powiedziałam tego, zapytałam tylko, czy to oznacza, że nikt niczego nie może zasugerować, i że tylko jej opinia jest ważna i obowiązująca... otrzymałam odpowiedź twierdzącą... cóż, w tych okolicznościach rozstałyśmy się, o dalszej współpracy nie mogło być mowy. W każdym razie nie na tych zasadach. Dalej współpracujemy, ja zajmuję się oswajaniem dzikich psów w terenie. No i nie mieszkam już w spleśniałym tipi. J
Widok z mojego tipi:
A jakieś 50m za tipi było już tak:
Zwierzaków było mnóstwo, tych już uratowanych:
A jeszcze więcej tych czekających na ratunek. To półdzikie szczeniaki, które znalazłam w hałdzie piachu, wokół której mieszka stado bezdomnych psów. Psy są bardzo nieufne, osiągnęłam tylko tyle, że biorą jedzenie z mojej ręki, ale nie dają się dotknąć. Zadanie polega na tym, żeby zdobyć ich zaufanie, złapać przynajmniej suki i wysterylizować. Całe stado jest karmione przez "I love Goa Dogs", czyli w/w animal rescue. W chwili obecnej są 2 mioty, jeden dopiero co urodzony, ten na zdjęciu, a drugi też z 6-ma szczeniakami, ok. 2-miesięcznymi. Próbowałam też oswoić te małe dzikusy, ale musiałabym tu zostać jeszcze parę tygodni... na szczęście są inni wolontariusze, którzy będą kontynuować.
Czasami okazywało się, że kto inny wtrynia psie jedzenie. Kiedy próbowałam zabrać krowie miskę z wodą, delikatnie, acz stanowczo, pokazała mi rogi. A raczej rogami. :)
W moim nowym miejscu zamieszkania była restauracja i bar, a czasem odbywały się koncerty i inne występy. Może nie dawało się za bardzo pospać, ale za to było wesoło.
Po "oporządzeniu" dzikich psiaków jeżdżę na wycieczki po okolicy. Ładnie tu. :)
Szczególnie malownicze są oczywiście plaże... ;)
 Na których ludzie oddają sieę przeróżnym rozrywkom:
 Ale są też urocze kolonialne miasteczka, przyjemnie łączące elementy indyjskie z portugalskimi.
 Co przejawia się zarówno w budowlach, jak i parkach.

A teraz trochę konkretów:
Ceny.
Ze skuterem i psami, którym zawsze coś tam kupię, wychodzi mi 20$ dziennie. Skuter wypożyczyłam na 2 tygodnie, wyszło 250r$ (15 zł) za dzień. Gdybym brała na miesiąc, cena zeszłaby do 200 r$ za dzień. Noclegi można znaleźć już chatki na plaży bez łazienki za 250r$, ja mam pokój z łazienką za 400r$, też wyszło taniej, bo na na 10 dni. Na 1 dzień byłoby za 500r$. Śniadania zwykle wychodzą mi po 100 r$, inne posiłki 150-200 r$. Piwo lokalne Kingfisher 650 ml średnio 100 r$. Paliwo kosztuje tyle samo, co w Polsce, można tankować na stacji benzynowej, albo kupić benzynę z butelki na ulicznym straganie, która będzie ciut droższa (10-15r$ za litr), ale za to pod ręką. Ciuchy... generalnie da się sztukę bawełnianej odzieży kupić za 100r$, jeśli jest się zdeterminowanym do długich negocjacji. Ale jak wyczują w Tobie świeżego turystę, to usłyszysz ceny lepsze niż w kraju, np. mi udało się usłyszeć 850r$ za spodnie, które kupiłam w końcu za 200. Przepłacając o 100%. Ale... serio... 12 zł to naprawdę jest mało. Nie ma sensu się zabijać o grosze.
Transport.
O pociągach będzie osobna notka, jeszcze mam za mało doświadczenia. ;) Tutaj tylko o lokalnym transporcie – najwygodniej, moim zdaniem, jest wypożyczyć skuterem i być totalnie niezależnym od lokalnego transportu. Wtedy można zawsze i wszędzie pojechać sobie, gdzie się chce. Uwaga, w nocy jest zimno, weźcie coś naprawdę ciepłego, jeśli zamierzacie wracać po zmroku! I nie bójcie się szaleńczego ruchu – mało kto tak naprawdę jeździ szybko, wszyscy są elastyczni i maja oczy dookoła głowy. Jest znacznie bezpieczniej, niż w Afryce, moim zdaniem. Największym zagrożeniem sa turyści, bo stają sobie nagle tuż przed Tobą, bo właśnie tak postanowili... Poza własnym skuterem/motocyklem/samochodem (ostatniego nie polecam, uliczki wąskie, nie ma miejsca) sa jeszcze auto-ryksze, taksówki samochodowe i motocyklowe. Warto wypytać najpierw niezależne źródła, ile powinien kosztować dany odcinek drogi. Jechałam moto-taksówką 2 razy z dużym plecakiem, było ok, powoli i ostrożnie. No, oczywiście są też autobusy, które są bardzo tanie i bardzo powolne, i trzeba się mnóstwo razy przesiadać. Ale dla wszystkich liczących każdy grosz są zdecydowanie najlepszą opcją, bo tną koszty transportu o 90% co najmniej.
Kuchnia.
Na Goa jest wszystko. Indyjskie z całego kraju, goańskie, chińskie, włoskie, izraelskie, rosyjskie. Barszcz? Falafel? Ryż smażony z kurczakiem? Proszę bardzo. Do wyboru, do koloru. Sałatki w knajpach dla turystów są bezpieczne – nie miałam żadnych sensacji. Uważajcie na potrawy rodem z Goa – bardzo ostre, zwłaszcza vindaloo, które „zabiło” nawet mnie. :D

I nie wiem, jak to się stało, że nagle mój post stał się poradnikiem podróżnym... ale zwykle sama potem takich szczegółów nie pamiętam, a bywają użyteczne. Więc może się komuś przydadzą. ;)

January 19, 2016

Indie. Pierwsze starcie. :)

Rzadko miewam tak, że tak bardzo marzę o podróży dokądś przez tak długi czas. Zwykle po prostu wpadam na pomysł, i bam! Dzieje się. Spontanicznie coś mi przychodzi do głowy, że akurat właśnie teraz, już. No bo wiadomo, że chciałabym WSZĘDZIE. Ale tak po prostu wszędzie, bez szczególnego ciśnienia na coś konkretnego. A do Indii chciałam od zawsze, i to BARDZO. Jeszcze kiedy jako nastolatka chodziłam herekrisznić... no i nic. Nie szło. Już WSZYSCY byli, a niektórzy po parę razy! A ja? Wymówki, inne plany... a bo na 3 tygodnie to za krótko... a bo to, a bo samaniewiemco. Aż tu w końcu przyszedł taki moment w moim życiu, pełen ZMIAN. O których pewnie też coś kiedyś napiszę... No i znalazłam się w Indiach 3 dni temu, zupełnie do tego zadania nieprzygotowana. I będę tu do końca kwietnia, czyli prawie 4 miesiące!
Zdecydowałam się na ten wyjazd już jakoś pod koniec września, ale wtedy wymyśliłam sobie 3-miesięczny wolontariat w Mumbaju. Wolontariat załatwiłam, dostałam papiery do specjalnej wizy i o mało co nie wynajęłam mieszkania... jakoś tak w ostatniej chwili zrezygnowałam i postanowiłam cały czas poświęcić na jeżdżenie po kraju. I oto jestem, już trzeci dzień w Mumbaju. I już miałam mnóstwo przygód!
Leciałam linią Emirates, chyba najfajniejszą ze wszystkich, którymi latałam. Jedzenie dobre, obsługa miła, komfort, wszystkie epizody „Gwiezdnych Wojen”... które z przyjemnością obejrzałam, bo przecież właśnie wszedł VII! Obejrzałam tak naprawdę 3,5 filmu. Zamiast spać. W międzyczasie w Dubaju na lotnisku zdrzemnęłam się w całkiem wygodnym fotelu z podpórką na nogi. Lotnisko też miłe, 0,5 l wody kosztuje złotówkę! I są tam BB-8! I jeżdżą!!! :)
Za to Mumbaj... w kolejce do odprawy paszportowej czeka się dłużej niż na JFK... ale nic to, wyszłam, trafiłam prosto na ryksze, oraz na miłego pana z Air India, który poinstruował mnie, jak ich używać. Pan rykszarz nie wiedział, gdzie jest mój hostel (zarezerwowałam sobie z góry na booking.com, zwykle tego nie robię, ale nie chciało mi się błąkać w ciemno), a ten nie znajdował się  wcale tam, gdzie lokalizowały go google mapsy. Opis na stronie www też mało pomagał... ale w końcu się udało.
Hostel bardzo miły, czysty... ale drogi, 1000 r$ (60 zł) za łóżko w dormitorium. Ze śniadaniem (4 kromki chleba tostowego typu brytyjskiego, 1 jajko na twardo i herbata/czaj/kawa). Zaletą jest położenie blisko lotniska... wadą położenie daleko od centrum. ;)
Wczekowałam się, zapoznałam współlokatorkę z Rosji i padłam. Potem chciałam delikatnie się rozejrzeć, co skończyło się wizytą na plaży Juhu oraz fast foodem tamże:
Jest ciut zatłoczona... ale i tak słońce zachodzi całkiem ładnie!
A także przejażdżką miejskim autobusem i pociągiem, wycieczką po Colabie i Forcie oraz lokalnych top knajpach. Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała lokalnego piwa KingFisher! Które dostałam w takiej szklance:
Nie byłam jakoś szczególnie nagabywana, uliczna kwiaciarka namawiała mnie na bukiet róż, ale powiedziałam, że nie mogę sama sobie kupić, bo przecież to facet powinien, to dała mi jedną różę w prezencie, śmiejąc się serdecznie. W ogóle nasłuchałam się przeróżnych historii o gwałtach, molestowaniu, kradzieżach i nagabywaniu... ale spotykały mnie tylko uśmiechy i życzliwa pomoc. Ruch uliczny i hałas też jakoś mnie nie oszołomił... ani brud... więc albo jeszcze nie spotkałam się z tym właściwym Indiom natężeniem, albo ponad 5 lat w Afryce mnie ciut uodporniło. ;)
Po namyśle muszę stwierdzić, że ruch jest tu bezpieczniejszy niż w Ghanie: tutaj wszyscy uważają na wszystkich i mają oczy dookoła głowy, w Ghanie panuje prawo większego, i ten większy już nie musi patrzeć...
Wróciłam na swoje „przedmieście” pociągiem, dałam się naciągnąć rykszarzowi (dopiero się uczę, chociaż i tak współhostelowicze patrzyli na mnie z uznaniem, że pierwszego dnia i pociąg, i autobus, i w ogóle ;)), wróciłam szczęśliwe do hostelu na międzynarodowe podróżne pogaduchy. Warto posłuchać tych, co już się tu trochę kręcą! J

Kolejnego dnia zaspałam na wszystko. No, ale w końcu mam wakacje, nie? Jak się już w końcu wygrzebałam, to pojechałam do Bandry, dzielnicy, w której miałam odbywać wolontariat. Miała to być lepsza dzielnica, z główną ulica pełną eleganckich sklepów. I poniekąd tak było, tzn. były sklepy znanych marek... a poza tym cała ulica była rozkopana wzdłuż, więc tłok był większy i wszyscy bardziej trąbili. Kupiłam 2 tuniki i poszłam na spacer nadmorską promenadą:
 wstępując po drodze na lunch:
Stamtąd postanowiłam pojechać do centrum z naleźć jakiś sensowny nocleg na kolejna noc – rezerwacje miałam tylko na 2 noce, a było za daleko i za drogo. ;)
Znowu oblazłam wielki kawał miasta, kończąc piwem i przekąską w centrum. Był taki tłok, że kelner zapytał, czy może mi kogoś dosadzić do stolika, zgodziłam się i poznałam bardzo fajna dziewczynę, z którą pogadałyśmy sobie dłuższą chwilkę. Wypytałam ją o różne szczegóły lokalnych zwyczajów, np. ile, komu i kiedy dawać napiwków. Otóż 10-15%, ale nie raczej nie więcej niż 50 r$.
Kolejny wieczór był udany, ale znowu padłam... przyjechałam przeziębiona, więc nadmiar rozrywek trochę mnie zmęczył. Chyba trzeba się trochę wyluzować i wyzdrowieć!
Hostel powitał mnie informacją, że przenieśli moje rzeczy do innego pokoju, bo tego potrzebowali dla grupy. OK, nie byłoby problemu, ale w tym pokoju mieszkał jakiś facet, a ja zamówiłam sobie żeńskie dormitorium... więc pana przeniesiono do salonu... a ja miałam pokój tylko dla siebie, co zdecydowanie pomogło na gorączkę. Dzisiaj rano wyczekowałam się po śniadaniu, pojechałam do hotelu, który oglądałam wczoraj, mieli pokój, więc poszłam tam i odpoczywałam. Pokój nie byle jaki, miał okno z widokiem na morze!!! :D
Ogarnęłam też w końcu kupowanie biletów na pociągi, i już jutro jadę na Goa! Po południu mały spacer po okolicy, fotografowanie zabytków:
I innych sławnych budynków. To powyżej to "Gateway of India", poniżej na lewo hotel Taj Mahal.
 a na obiad thali:
Oraz mieszkańcy miasta w naturalnym środowisku:

no i tyle. Żegnam się z Mumbajem chwilowo, dobranoc! A jutro pociąg na Goa! :)